Pierwsze dni stanu wojennego w Kołobrzegu

Redaktor Mariusz Wolański: W ,,Studiu Kołobrzeg” panel solidarnościowy, ale dziś szczególny dlatego, że szczególny czas, szczególna rocznica. Już jutro, w niedzielę, 13 grudnia obchodzimy 39. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce. Gościmy szczególne osoby, ponieważ są to bezpośredni uczestnicy tamtych wydarzeń. Panie Henryku, jakie jest Pana wspomnienie z tego czasu, z 13 grudnia?

Henryk Bieńkowski: 13 grudnia, niedziela, pamiętam, że obudziłem się rano z przesłaniem, bo my wiedzieliśmy jako związkowcy, że coś się wydarzy. Obudziłem się w niedzielę rano i poszedłem do zakładu pracy. Spotkałem tam kolegę, członka związku i koleżankę, i wszystkie dokumenty Solidarności ukryliśmy. Chodzi o listę, inne dokumenty, i w zasadzie ten dzień minął, ponieważ zakład pracy nie pracował, a po ulicach już jeździły pojazdy wojskowe, które z Kołobrzegu jechały do Trójmiasta, z tego co pamiętam. Dopiero poniedziałek był tym dniem, w którym podjęliśmy stosowne działania, załoga w Elwie stanęła. To nie był taki strajk manifestacyjny w sensie werbalnym, natomiast pracownicy siedzieli na swoich stanowiskach pracy i nie pracowali. To trwało 2-3 dni. Pamiętam, że trzeciego dnia zjawili się komisarze w zakładzie pracy. Zostałem wezwany do dyrektora. Rozmowa była tego typu, że ,,Szanowny Panie Przewodniczący, jeżeli nie przestaniecie demonstrować i protestować, do Kołobrzegu przyjedzie ZOMO z Białogardu, które właśnie pacyfikuje Eltrę w Białogardzie i urządzimy Wam odpowiednie powitanie” i tak dalej. Z tą wiadomością poszedłem do załogi, poinformowałem ich i ponieważ Elwa to 95% kobiety, które były zatrudnione w tej fabryce, uznaliśmy, że niestety nie damy rady demonstrować i się opierać ZOMO. Tym bardziej, że wiedzieliśmy już, że w sposób okrutny i bezwzględny ZOMO rozprawiło się z pracownikami Eltry w Białogardzie.

Sławoj Kigina: Stan wojenny w Kołobrzegu zastał mnie w sytuacji, że parę minut po czwartej w nocy, w niedzielę, zapukał do mnie do drzwi ktoś, nie wiedziałem kto jeszcze. Otwieram drzwi, a w drzwiach stanął Pan Mietek Laskowski. Okazuje się, że on, pracując w restauracji Fregata, wracał po zakończonym dancingu i przyszedł mnie ostrzec, że coś się dzieje w mieście, bo jeżdżą milicyjne auta, jest już dużo wojska, już było wiadomo, że czołgi jadą w stronę Gdańska. Ja oczywiście wystraszony, bo wcześniej rozmawialiśmy o tym, że może coś takiego się zdarzyć, ale szybko się ubrałem i uciekłem, najnormalniej w świecie uciekłem z domu. Poszedłem do znajomych na ulicę Budowlaną po godzinie czwartej rano i do godziny dziesiątej, jedenastej może, siedziałem u nich ukryty i przyszła do mnie żona. Powiedziała mi, że na razie jest spokój, nikt do mnie nie pukał, nikt mnie nie szukał, więc o jedenastej w niedzielę wyszedłem. Tak się jakoś poskładało, że na mieście spotkałem Zosię Szymańską, Wojtka Krzewinę i, nie pamiętam, chyba było nas 4, może 5 osób, może była Ewa Bryl, nie pamiętam dokładnie. Poszliśmy do księdza Słomskiego, żeby nam coś podpowiedział, bo mieliśmy nadzieję, że on tymi kanałami kościelnymi może wie coś więcej, co tu się będzie działo, czy mamy uciekać, czy się bać, co z sobą zrobić. Ksiądz Słomski w krótkich słowach powiedział nam, żebyśmy się zachowywali w taki sposób, żeby nie prowokować milicji i żeby się zdać na łaskę Boga, modlić się.

Mariusz Wolański: Pan Edward Stępień, jak Pan to wspomina?

Edward Stępień: Po studiach zostałem powołany do wojska i ja ten 13 grudnia od strony wojska znam, bo byłem wtedy sierżantem podchorążym. Byłem w jednostce nie liniowej, tylko rozpoznania radiowego, ale pewną grozę też przeżyłem, ponieważ kazano mi zwołać pluton wojska, wydano broń, amunicję ostrą po 3 magazynki, czyli po 90 sztuk i proszę sobie wyobrazić, że mieliśmy iść i zdobywać prokuraturę. To było w Skierniewicach. Prokuratorzy się tak przestraszyli, że zabarykadowali się, nikogo nie wpuszczali i sami nie wychodzili. Coś w rodzaju strajku okupacyjnego zrobili. Nam powiedziano, mamy pójść i rozwalić prokuraturę. Do tego nie doszło, ale staliśmy w dwuszeregu na takim dużym korytarzu przez kilka godzin i czekaliśmy na ostateczny rozkaz, żeby pójść i tę prokuraturę rozwalić. Ja wtedy pracowałem w prokuraturze, byłem powołany do wojska pracując w prokuraturze, więc czułem się co najmniej niezręcznie. Chciałbym też powiedzieć, jaka była propaganda w wojsku na temat stanu wojennego. Psychoza została w tym wojsku podniesiona na wyżyny. Na przykład wiemy teraz, że WSW, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, aby podnieść niejako ,,morale” wojska, to malowało krzyże na drzwiach dowódców wojskowych i wmawiano im, że to Solidarność naznacza ich mieszkania prywatne, bo szykują się do tego, żeby ich wykończyć. Była to akcja prowadzona przez WSW na terenie całego kraju. Miało to na celu uzyskanie efektu niechęci do Solidarności. Poza tym wiedząc, że zostanie wprowadzony stan wojenny, rocznik, który miał wychodzić z wojska jesienią 1981 roku, został zatrzymany i mówiono żołnierzom, że to jest z powodu Solidarności. Wtłaczano do głów młodym żołnierzom nienawiść do Solidarności, że oto przez Solidarność oni muszą dłużej w wojsku służyć i faktycznie ci żołnierze bardzo niechętnie się wyrażali o Solidarności. Wierzyli tej propagandzie.

Mariusz Wolański: Panie Henryku, zwracam się do Henryka Bieńkowskiego. Czy były takie momenty lęku, niepokoju, strachu, czy braku wiary w to, że się powiedzie?

Henryk Bieńkowski: Na pewno mieliśmy obawy. Ja pamiętam, że brak informacji i taka demonstracja siły w wykonaniu wojska i milicji powodowała, że ludzie, związkowcy, mieli obawy i mieliśmy lęk i strach. Członkowie Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, gremialnie zapisywali do Solidarności, żeby ją trochę rozmiękczać i pacyfikować, ja przynajmniej tak to odbierałem z perspektywy fabryki Elwy, w której pracowałem, takie przynajmniej miałem wrażenie. Oni puszczali takie informacje, że uważajcie, bo to się skończy wywózką na Syberię, do jakichś tam obozów, nie wiadomo, co się stanie i tak dalej. Mówiono, że będzie inwazja Armii Radzieckiej na Polskę i nawiązywano do tego, co się stało w Czechosłowacji. To tworzyło pewien klimat lęku i obaw faktycznie, co się może zdarzyć, ale po pewnym czasie, kiedy ten 13 minął i później żeśmy w podziemiu działali jako związek zawodowy, zbierali składki, spotykali się i tak dalej, uznaliśmy, że to była taka sytuacja przejściowego strachu i lęku, i dostosowaliśmy się do tych warunków, i prowadziliśmy działalność związkową.

Mariusz Wolański: A Pan, Panie Sławoju, ma jakieś dramatyczne przeżycia?

Sławoj Kigina: 13, potem 14 grudnia to są dni takie, które rzeczywiście powodowały u wielu ludzi, u wielu działaczy Solidarności traumę i dramatyczne przeżycia. Nie było powodu, żeby się z czegoś cieszyć, bo cieszyli się pewnie ci, którzy do dzisiaj głosują na SLD i którzy mają ciągoty takie, żeby jednak komunizm wrócił. Pewnie ci się cieszyli wtedy. Natomiast my nie, myśmy się bali. Ze mną było tak, że już 14 grudnia, czyli w poniedziałek rano przyjechali do mnie do pracy smutni panowie – pan Szymanek, już nieżyjący dzisiaj, z drugim panem wąsatym, który dzisiaj jakieś szmaty sprzedaje na Okopowej na tym jarmarku. Zabrali mnie na komendę i powiedzieli, że jak nie będę przestrzegał tych reguł stanu wojennego, to grozi mi czapa, ale mogę też pomyśleć o tym, że jakbym się zdecydował, to mi dadzą dokumenty w jedną stronę, żeby wyjechać z rodziną za granicę. Oczywiście podziękowałem im. Jest taki aspekt, myślę, mocno psychologiczny, bo działając w Solidarności, mając tak wielkie aspiracje jako Polacy, jako wolny naród, cieszyliśmy się, że jednak ta Solidarność załatwiła wiele spraw i że stan załatwionych spraw jest taki, że to się nie da odwrócić. Tymczasem mamy w perspektywie przesłuchania, mamy w perspektywie zatrzymania, internowanie prawie 10 000 osób, jest ogólny strach. Rzeczywiście wtedy, 13, 14, 15 grudnia nie bardzo było wiadomo, co ze sobą zrobić. Było wiadomo natomiast, że należy się bać.

Edward Stępień: Propaganda robiła wszystko, żeby ludzi zastraszyć. To, co Sławek mówił o tym przesłuchaniu, to nie tylko jego dotyczyło, ale to dotyczyło kilkudziesięciu innych działaczy Solidarności z Kołobrzegu. Ta akcja nazywała się ,,Klon”. Było z góry ustalone, kto będzie wzywany na rozmowy ostrzegawcze, jak oni to mówili, dyscyplinujące, straszące generalnie. Czterech działaczy Solidarności z Kołobrzegu zostało internowanych. Poza tym milicja weszła do wszystkich siedzib Solidarności, zabrali dokumenty. Należy pamiętać, że w nocy wyłączono telefony. Natomiast poczta dochodziła otwierana i była pieczątka przybita ,,ocenzurowano”, także cała korespondencja. To wywoływało w ludziach obawę, że są pilnowani. Byli przerażeni tym, co się działo. Oczywiście godzina policyjna była wprowadzona, więc te patrole zmasowane na ulicach miast. Ludzie autentycznie się bali i byli przerażeni tym, co się dzieje. Trzeba pamiętać, że wraz z wprowadzeniem stanu wojennego, wprowadzono ogromne podwyżki. Ludzie byli tak przerażeni, że te ogromne podwyżki podstawowych produktów przeszły niezauważone. Pracownicy stali się żołnierzami, ponieważ większość zakładów pracy zmilitaryzowano, potraktowano tych ludzi jako żołnierzy. Jak ktoś porzucił pracę, to był karany tak, jak za dezercję. Było kilkanaście spraw na terenie Kołobrzegu, skazań pracowników, którzy w jakiś sposób rozstali się z zakładem pracy bez zgody tego zakładu pracy i trafili do więzienia z tego powodu. Te elementy zastraszania ludzi były wielowątkowe.

Wyemitowano 12.12.2020 r.

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.