Z ławy obrońcy i kibica (60) Wspomnienia granatowego mundurka czyli morska gawęda krotochwilna

26 maja 2017 roku o godzinie 14.00 na statku pasażerskim Santa Maria w kołobrzeskim porcie odbędzie się wodowanie tej książki, będziemy śpiewać szanty i mam nadzieję, że wszyscy poczujemy smak nadmorskiej opowieści.

 

W latach 1969-1974 chodziłem do Technikum Rybołówstwa Morskiego w Kołobrzegu, nazywanego TRM-em lub szkołą szyprów. Była to szkoła wyjątkowa z wielu powodów. Jej skończenie dawało uprawnienia oficerskie na statkach rybackich i handlowych, istotnie wielu moich kolegów bez skończenia studiów jest teraz kapitanami żeglugi wielkiej. Co istotne w czasach gdy PRL miał odrutowane granice, a za Gomółki nawet wyjazd do NRD był trudny, nauka w TRM-ie dawała możliwości podróżowania po świecie i znakomite zarobki. W latach 60-tych po kilku publikacjach prasowych TRM stał się bardzo popularny, a chłopcy  zwabieni perspektywą morskiej przygody ciągnęli z całej Polski do Kołobrzegu. Ścisk na egzaminach był ogromny, bo na jedno miejsce było dwudziestu kandydatów. Za kolegów miałem więc zdolnych wesołych łobuziaków, mających w sobie romantyzm i gotowość zaznania podróży świata. Życie w takiej grupie to pasmo nieustannych zabawnych zdarzeń, anegdot, a także wygłupów typowych dla nastoletnich inteligentnych żulików. Od innych szkół w Polsce wyróżnialiśmy się nie tylko pięknymi marynarskimi granatowymi mundurami, ale też wspaniałą atmosferą, którą tworzyli uczniowie i nauczyciele.

Na licznych zjazdach opowieści i wspomnienia nie było końca, a każdy zapamiętał inne zabawne zdarzenia. Pomyślałem więc, że należy je utrzymać i pomysł ten poddałem naszemu klasowemu koledze Janoszowi Wiśniewskiemu. Twórca „Samotności w sieci” ociągał się z realizacją, więc sam chwyciłem za pióro i tak narodziły  się wspomnienia granatowego munduru. Podtytuł „morska gawęda krotochwilna” próbuje opisać najkrócej jak to możliwe zawartość książki. Nie pretenduje ona w żadnym razie do kronikarskiego ścisłego zapisu, a jest pewną morską opowieścią, jaką można usłyszeć w marynarskiej kabinie, kubryku czy messie, a najczęściej w portowej knajpie. W takich miejscach przy zacnym lub podłym trunku toczą się luźne rozmowy o przeżyciach, pełne ciekawostek i dygresji, nazywane w Polsce gawędami. Krotochwilą dawniej określano dowcip bądź figiel. W książce tej znajdziecie wiele różnych zabawnych zdarzeń, powiedzonek i żartów typowych dla rozbrykanej młodzieży. Gdyby nie moja wrodzona skromność, to mógłbym powiedzieć, że oto narodził się nowy gatunek literacki, wcześniej nieznany: „morska gawęda krotochwilna”.

Książka ma wiele bohaterów, a właściwie jest to jeden zbiorowy tworzony przez uczniów i nauczycieli, którzy ustawicznie toczą ze sobą wojny podjazdowe. Profesorowie starali się wpoić uniwersalną wartość i wszczepić wiedzę a uczniowie dążyli do zaliczenia kolejnych lat nauki jak najwyższym wysiłkiem, bo w szale jest tyle innych ciekawych zjawisk w pobliżu, jak choćby dziewczyny, czy uciechy nocnego życia w portowym mieście. Zilustrujemy to fragmentami książki:

 

„Na w-fy chodziliśmy do różnych wynajętych sal. Któregoś dnia, wracając do szkoły z lekcji w-fu, zobaczyliśmy zaparkowanego przed szkołą trabanta należącego do naszego nauczyciela rysunku technicznego. Był to smutny mężczyzna o wiecznie zasępionej twarzy, więc postanowiliśmy trochę uatrakcyjnić jego szare życie. Dziesięciu młokosów bez większego trudu przeniosło trabanta i wpasowało go między dwie duże topole. Odległość była idealna, gdyż z przodu i z tyłu były odstępy po 10 centymetrów. Na najbliższej przerwie tłumy uczniów przychodziły, aby podziwiać trabanta, który z drzewami tworzył piękną całość. Koledzy naszego profesora pytali go, jak posiadł umiejętności pozwalające na tak precyzyjne zaparkowanie pomiędzy drzewami. Oczywiście zaproponowaliśmy pomoc panu profesorowi i przy burzliwych oklaskach gapiów wynieśliśmy trabanta na poprzednie miejsce. Od tego czasu pan profesor unikał drzew jak ognia i stawiał trabanta tuż przy głównym wejściu obok małego trawnika ograniczonego z jednej strony murem budynku, a z pozostałych stron półmetrowym płotkiem. Podczas kolejnego powrotu z w-fu przestawiliśmy trabanta na środek trawnika tuż obok tabliczki z napisem „Uwaga zieleń – nie deptać”. Sensacja była nie mniejsza niż poprzednim razem.”

 

 

 

 

 

„Na początku lat siedemdziesiątych uchwałą Rady odmówiono przyjęcia do szkoły młodszego syna ówczesnego premiera – Piotra Jaroszewicza. Synalek był młodym lowelasem, który nie chciał się uczyć, a w każdej szkole wywoływał awantury i siał zgorszenie. Przerzucano go więc ze szkoły do szkoły, aż panicz zapragnął nauki w TRM-ie. Rada Pedagogiczna odmówiła przyjęcia czerwonego księcia, powołując się na złą opinię z innych szkół. Ciekaw jestem, czy i dzisiaj znaleźliby się tacy odważni w podobnej sytuacji.”

 

 

 

 

 

„Ideą fix Białego było wpojenie w nas punktualności. Było to w trzeciej klasie, gdy uczyliśmy się w budynku szkoły podstawowej przy ulicy Arciszewskiego w Kołobrzegu. Szkoła ta była w całości parterowa, co ma niebagatelne znaczenie w tej opowieści. Biały wymyślił sobie, że mamy czas na wejście do sali, tak długo, jak rozlega się dźwięk dzwonka. Gdy dzwonek zamilkł, Biały natychmiast zamknął salę i nikogo już nie wpuścił. Na początku tego eksperymentu do sali udało się wejść tylko Józkowi, a cała reszta klasy pozostała pod zamkniętymi drzwiami. Walenie pięściami i kopanie w drzwi nic nie pomogło i Biały ich nie otworzył. Podeszliśmy więc pod okna klasy. Widok był niezwykły. Biały ze śmiertelnie poważną miną wyczytywał po kolei listę obecności, a na sali samotny jak palec siedział Józek. Każde nazwisko dla większej pewności Biały wyczytywał po trzy razy i za każdym razem spoglądał po sali wypatrując czytanego ucznia. Starał się nie widzieć nas za oknami pomimo licznych okrzyków: „Biały, ty (…), otwieraj! Wpuszczaj!”. Pułkownik pozostał nieugięty i przeprowadził lekcję dla jednego ucznia.”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Na Morzu Norweskim rozszalał się sztorm o maksymalnej sile wiatru. Zazwyczaj sztormuje się kierując dziób statku pod fale i występują wtedy przechyły wzdłużne. Kapitan podjął decyzję, aby schronić się w fiordach. Uciekając przed tym sztormem mieliśmy fale z rufy i kiwało potężnie na boki. Przechyły boczne były tak duże, że na przechyłościomierzu zabrakło skali. Stałem w sterówce i w bocznej szybie widziałem albo morze albo tylko niebo. Kiedy już wpłynęliśmy na spokojne wody fiordu, ster odmówił posłuszeństwa. Jeszcze do dzisiaj cierpnie mi skóra, gdy pomyślę, co by się stało, gdyby ta awaria zdarzyła się godzinę wcześniej. Gdy tylko stanęliśmy na kotwicy w pobliżu Lodingen w Vestfiord, pojawiła się jednostka norweskiej marynarki wojennej. Uczniów naszej szkoły wzięli najwyraźniej za żołnierzy obcej floty. Kilku marynarzy z karabinami wkroczyło na pokład „Jana Turlejskiego” i dokonało inspekcji statku. Domagali się natychmiastowego opuszczenia tych wód, bo w pobliżu odbywały się manewry floty NATO. Dali nam spokój dopiero wówczas, gdy przekonali się, że faktycznie mamy niesprawny ster.”

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Zbliżając się do Spitsbergenu nawiązaliśmy kontakt z naszą bazą naukową. Podawali, że cały fiord i Zatoka Białego Niedźwiedzia zapchane są krą lodową, z którą na pewno nasz statek sobie nie poradzi. Kiedy byliśmy już bardzo blisko, zmienił się wiatr i cała kra została „wypchana” z fiordu, więc mogliśmy bezpiecznie zdążać do celu naszej podróży. Zaświeciło słońce i w pełnej krasie podziwialiśmy lodowiec, którego czoło schodziło do morza tuż obok polskiej bazy naukowej. W pewnej chwili rozległ się przerażający huk i spory fragment lodowca spadł do morza. W slangu polarników było to „cielenie się lodowca” i mogłem obserwować tworzenie się góry lodowej.

Szybko okazało się, że nie przyjechaliśmy, aby podziwiać polarne widoki, tylko trzeba było zabrać się do ciężkiej roboty. Spuściliśmy dwie szalupy, do których ładowaliśmy zaopatrzenie polarników na całą zimę. Łodzie wielokrotnie krążyły między statkiem a lądem. Nie było tam żadnego nabrzeża i łódź dobijała do kamienistej plaży. Z dziobu łodzi na brzeg przerzucano kładkę, po której tragarze, tj. chłopcy z TRM-u, targali pakunki.”

W Polsce panował wtedy istny szał na kremplinę, bo panie szyły sobie z niej sukienki, żakiety, a nawet płaszcze, a panowie garnitury. W polskich sklepach tej najmodniejszej tkaniny próżno było szukać, więc dotkliwą lukę wypełniali marynarze. Trzeba przyznać, że dobrze im szło, bo zdołali ubrać w kremplinę cały lud pracujący miast i wsi. Skoro był to towar deficytowy, to i cena była odpowiednia. Metr krempliny kosztował 800 zł, a średnie zarobki w tym czasie to 2000 zł. W naszym sklepiku u Żyda metr był w cenie 1 funta, który kosztował na czarnym rynku 250 zł. Przebicie było więc niezłe. Mając 15 funtów, mogłem kupić 15 metrów krempliny, warte 12.000 zł (15×800), a więc równe wynagrodzeniu za 6 miesięcy pracy. Rybacy dostawali stałą pensję 600 zł, tj. znacznie poniżej średniej i wcale nie narzekali, bo faktyczny zarobek był na handlu krempliną.

Te wszystkie przeliczniki opanowałem później, więc wracajmy do sklepu z krempliną. Gdy tylko stanęliśmy w drzwiach, na nasz widok właściciel niezwykle się ucieszył. Z szerokim uśmiechem podbiegł do nas i gnąc się w ukłonach wołał: „witam wasze błagadarodie”[1]. Potrząsając naszymi rękami każdemu powiedział coś miłego, a mnie nazwał nawet carewiczem złotym. Z nieustającym uśmiechem i zasypując komplementami wyciągał kolejne bele krempliny, chwaląc kolory i wzory, a także radząc, jaki rodzaj ma największe wzięcie u pań. Przez dłuższą chwilę byłem oszołomiony sposobem obsługi, bo uważałem, że norma sprzedawcy to smutna panienka, która ze znudzoną miną odpowiada „nie ma”, „nie wiem”. Kiedy już otrząsnąłem się z szoku wywołanego kapitalistycznym traktowaniem klienta, zdołałem wybrać kupony – łącznie 15 metrów i spotkała mnie kolejna niespodzianka. Okazało się, że materiału nie trzeba było przemycać, bo sprzedawca oferował dodatkową usługę i wysyłał go paczką na adres w Polsce.

 



[1] Wasze błagadarodie – formuła grzecznościowa używana w Rosji i na kresach wschodnich. Rozumiałem ten zwrot jako „witam waszą dostojność” (dobrze urodzony) bądź coś w tym rodzaju.

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.