Z przerażeniem obserwuję katastrofalną powódź na Dolnym Śląsku. Do sprawy tej mam osobisty stosunek, bo 42 lata temu mój dom w Płocku w wyniku powodzi uległ całkowitemu zniszczeniu. Trauma tamtych przeżyć nie ustaje i dlatego współczuję wszystkim, którzy w tych dniach muszą to znosić. Do napisania tego felietonu skłoniły mnie różne informacje na temat przebiegu powodzi, a pamiętam analogiczne sytuacje sprzed lat.
Za pieniądze, które zarobiłem na morzu w 1979 roku kupiłem mały dom (80 m²) na działce ok. 600 m² położonej w Radziwiu, dzielnicy Płocka. Mój dom był tuż przy Wiśle, po lewej stronie rzeki. Kiedy wybudowano zaporę we Włocławku, utworzył się zalew o długości ok. 50 km, który sięgał aż po Płock. Woda w zalewie podniosła się o kilka metrów i mój dom w stosunku do lustra wody był w depresji i od koryta rzeki oddzielał go jedynie wał ochronny. Najstarsi mieszkańcy nie pamiętali, aby kiedykolwiek w Płocku była powódź. Kiedy nastała zima 1981/82, Jaruzelski wszczął wojnę przeciwko polskiemu narodowi i tak się złożyło, że po skończonych studiach byłem w tej armii jako podchorąży. Zima była bardzo surowa i temperatura oscylowała wokół – 18°C. Wisła błyskawicznie zamarzła i od zapory we Włocławku zaczął tworzyć się potężny zator lodowy. W Płocku stacjonował pułk saperów i w poprzednich latach żołnierze w ramach ćwiczeń ładunkami rozsadzali lód nie dopuszczając do spiętrzenia wody. Tej zimy saperzy z Płocka zostali wysłani do Łodzi, aby rozbijać strajki włókniarek. Ci, którzy pamiętają tamten czas wiedzą, że 13 grudnia zerwano wszelką łączność telefoniczną. Jednym ze skutków ubocznych tej decyzji demokratów Jaruzelskiego było sparaliżowanie działalności służb hydrologicznych, gdyż nie można było przesyłać komunikatów dotyczących poziomu wody na Wiśle. Mieszkańcy Radziwia gołym okiem widzieli, że poziom wody sięga korony wału, ale władze były zajęte rozbijaniem strajku Petrochemii Płockiej. W dniu 8 stycznia 1982 roku do mojego domu przyszedł dzielnicowy milicjant i powiedział, że może być niebezpiecznie, ale nie zarządzono jakiejkolwiek ewakuacji. W tym czasie przebywałem w swojej jednostce wojskowej w Szczecinie i wieczorem miałem wyjechać do domu w Radziwiu. Tuż przed wyjazdem z kolegami grałem w brydża i o godzinie 22.45 dostałem na rękę 12 pików, bez jednej blotki oraz asa w innym kolorze. Dla tych, którzy grali w brydża jest to sytuacja niezwykła, która zdarza się rzadziej niż szóstka w totolotka. Oczywiście zalicytowałem szlema w piki i była to karta wykładana. Jak się później dowiedziałem, dokładnie w tej samej chwili, tj. o 22.45 wał przerwał się i ogromne ilości wody zalały całą dzielnicę Radziwia. W ciągu 15 minut poziom wody wyniósł ponad 3 m, a woda sięgała dachu mojego parterowego (z niskim strychem) domu.
Całą noc jechałem pociągiem, nie zdając sobie sprawy z katastrofy. Kiedy rano dojechałem do Radziwia, zobaczyłem, że stało się ono jednym wielkim jeziorem z wysepkami jednorodzinnych domów. Dowiedziałem się od znajomych, że mojej rodzinie nic się nie stało i zdążyli w ostatniej chwili uciec, niczego ze sobą nie zabierając. Cały mój majątek, tj. spodnie, koszulę, sweter i kurtkę miałem na sobie, a cała reszta była pod ponad trzema metrami wody. Zaczynało robić się niebezpiecznie, gdyż przyszła wiadomość, że nasyp z torami kolejowymi został przerwany. Wsiadłem do autobusu miejskiego stojącego na przyczółku i przez most jechałem na prawobrzeżną część Płocka. Zobaczyłem, że tam, gdzie przed chwilą stał mój autobus, jezdnia się zapadła pod naporem wody. Radziwie stało się wyspą odciętą od reszty miasta, a ponad wodę wystawało niewielkie wzgórze, na którym stał kościół i kilkanaście pobliskich domów.
W kilka dni później powróciłem do Płocka i przywiozłem ze sobą strój nurka, który pożyczyłem od komandosów stacjonujących w Dziwnowie. Udało mi się dostać na pokład helikoptera i razem z kolegą, który mieszkał po sąsiedzku, wylądowaliśmy w Radziwiu na placu przykościelnym. Widok był niezwykły. Z powodu silnych mrozów utworzyła się gruba skorupa lodu, która pokrywała całe zalane Radziwie. Po lodzie poszliśmy do naszych domów. Mijaliśmy domy, a właściwie górną część dachów, które wystawały ponad taflę lodu. Drzewa owocowe wyglądały jak krzaki, gdyż tylko część korony wystawała ponad lód. Przez właz w dachu dostaliśmy się z kolegą na stryszek mojego domu. Woda przez te kilka dni nieznacznie opadła i w środku mieszkania jej poziom sięgał górnej futryny drzwi. Ubrałem strój nurka (jest inny niż płetwonurka) i asekurowany liną zanurkowałem w moim domu. Widok był straszny. Setki książek unosiły się na wierzchu, złączone cienką skorupą lodu. Lodówka pływała drzwiczkami do góry i tak samo wyglądał telewizor. Unosiło się mnóstwo kawałków drewna, gdyż klejone meble rozpadły się na drobne kawałki. Tynk poodpadał ze ścian i było widać po framugach drzwi, że cały dom przechyla się. Było potwornie zimno, a ja pamiętałem, że w barku mam butelkę wódki. Poszukiwania nic nie dały, ale przypadkowo popatrzyłem w sufit i zobaczyłem, że moja flaszka Wyborowej przymarzła do sufitu i tak już została. Stwierdziłem, że nie ma czego ratować, a moja wyprawa nurkowa jest pozbawiona sensu. Ze strychu sąsiada zabraliśmy wiadro jajek i poszliśmy na niezalaną część Radziwia do jednego z niewielu ocalałych domów. Gospodarz miał kuchnię opalaną drewnem i postanowiliśmy zrobić jajecznicę. Jajka nie dały się rozbijać, bo były w całości zamarznięte. Zrywaliśmy z nich skorupę i lodowe kulki wrzucaliśmy na patelnię. Po pewnym czasie okazywało się, że faktycznie są to jajka.
Nasz gospodarz, który jako jeden z nielicznych nie opuścił swojego domu, opowiadał, że do ochrony mienia przysłano oddział ZOMO. Wśród ochranianych obiektów był sklep monopolowy, który dzielni zomowcy okradli i kiedy się opili i nie mogli już pełnić służby, zostali wymienieni na innych. Druga ekipa też ostro buszowała po sklepie monopolowym i po innych, niezalanych budynkach, niszcząc i rabując. Dopiero trzecia zmiana zachowywała się w miarę porządnie. Obecnie słyszę, że na zalanych terenach grasują pospolici bandyci i złodzieje, którzy okradają nieszczęsnych powodzian. Nihil novi, wszystko już było.
Woda utrzymywała się przez dwa miesiące, a ponad półmetrowa pokrywa lodowa wolno opadała. Mój dom otoczony był płotem z siatki, którą przytrzymywały półtorametrowe słupki wykonane z rur o średnicy pięciu centymetrów osadzonych na betonowym fundamencie. Pokrywa lodu wcisnęła wszystkie słupki w ziemię i kiedy lód roztopił się było widać ponad ziemią około dziesięciocentymetrowe fragmenty tych słupków. Lód zniszczył korony drzew i pozostały jedynie kikuty pni. Kiedy lód roztopił się, zobaczyłem, że moje pięćdziesiąt krzaków porzeczek jest wprasowane w ziemię. Uznałem, że uległy całkowitemu zniszczeniu. Jakie było moje zdumienie, gdy po kilku tygodniach gałązki porzeczek podniosły się samoczynnie, a tego lata owocowały one jak nigdy wcześniej. Taki mały cud natury. Na początku marca 1982 roku, kiedy było jedynie około 30 cm wody w domu, zacząłem wyciągać rzeczy i wywiozłem je do znajomego rolnika w sąsiedniej wsi. Na przyczepę zapakowałem lodówkę marki Mińsk10, drobne przedmioty i kilkadziesiąt książek, które były w twardej oprawie i nie rozsypały się (te klejone rozpadły się na pojedyncze kartki). Jakież było moje zdumienie, gdy lodówka po dwóch miesiącach przebywania w wodzie, podłączona do prądu wznowiła swoją pracę i działała bezbłędnie przez następnych kilka lat. Tuż przed powodzią udało mi się kupić ćwiartkę świniaka i lodówka pełna była deficytowego luksusu, który niestety zaśmierdział się. Wszystko trzeba było wyrzucić i musiałem wielokrotnie myć wnętrze lodówki, aby pozbyć się nieprzyjemnych zapachów. Próbowałem ratować ocalałe książki, myjąc stronę po stronie i przekładając bibułą. Książki te mam do dzisiaj i są to jedyne ocalałe rzeczy z powodzi. Woda po przerwaniu wałów przetoczyła się przez składowisko miału węglowego, który w pomieszaniu z tynkiem ścian oblepiał wszystko gęstą mazią. Był to straszny widok, który do dzisiaj stoi mi przed oczami. Mój najbliższy sąsiad kupił dom kilka miesięcy przed powodzią, gdyż poprzednio mieszkał na wsi i stracił dom w wyniku pożaru. W ciągu jednego roku stracił dwa swoje domy. Nie przetrzymał tego psychicznie. Chodził po działce i patrzył niewidzącymi oczami.
Podsumowując, widzę kilka analogii pomiędzy zdarzeniami sprzed 42 lat i obecnymi. Przyczyną powodzi z 1982 roku w Płocku były ewidentne zaniedbania władz, które dopuściły do utworzenia zatoru lodowego, co spowodowało spiętrzenie wód i przerwanie wałów w wielu miejscach. Były one niedozorowane. Zaciekłość ekipy Jaruzelskiego była tak duża, że pomimo powodzi 8 stycznia 1982 roku, nie przywrócono na terenie Płocka łączności telefonicznej, co uniemożliwiło jakąkolwiek koordynację działania służb ratunkowych. Łączność telefoniczna została przywrócona dopiero 10 stycznia, po wielu prośbach ludzi dotkniętych nieszczęściem. Obecnie wielu ludzi żali się, że brak jest pomocy ze strony państw i padają mocne słowa. Brak jest rzetelnej informacji i pomimo zagrożenia życia niektórzy dziennikarze nadal nie są wpuszczani na konferencje prasowe i nie mogą informować swoich odbiorców o istniejących zagrożeniach. Zaniedbania w zakresie tworzenia zbiorników, które mogą przyjąć nadmiar wody są wieloletnie i ponoszą za to odpowiedzialność ekipy spod różnych opcji politycznych, a polskim i europejskim nieszczęściem są ekoterroryści, którzy sprzeciwiali się budowie takich zbiorników i częściowo postawili na swoim.
Jak słyszę, cały kraj chce pomagać powodzianom, zbierając pieniądze i przesyłając dary rzeczowe. Podobnie było w 1982 roku. Pomimo powszechnej biedy, pustych sklepów i braków, ludzie w całej Polsce potrafili dzielić się swoją biedą z powodzianami. Do Płocka przyjechały tysiące ciężarówek z darami dla powodzian i kilka sal gimnastycznych w szkołach było nimi wypełnione po sufit. W praktyce powodzianie byli zajęci ratowaniem swojego dobytku, a z darów korzystali prawie wyłącznie ludzie, którzy z powodzią nie mieli nic wspólnego (prawobrzeżny Płock jest na skarpie o wysokości ok. 40 metrów nad poziomem Wisły). Z jednej strony do magazynu pakowano dary, a z drugiej strony cwaniaczki wywozili je i sprzedawali na targowiskach. Z darów tych skorzystałem tylko raz i od proboszcza odebrałem paczkę, ale ksiądz wiedział, kogo woda zalała i tylko tym osobom dawał wsparcie. Obawiam się, że wielka ofiarność ludzi również i w tym roku zostanie zmarnowana, i dary trafią nie do tych, którzy faktycznie ich potrzebują.
Tuż po powodzi w styczniu 1982 roku, w jednym z dwóch dzienników, który się wówczas ukazywał (inne zakazano), tj. w „Trybunie Ludu” na pierwszej stronie ukazał się artykuł, że władze partyjne i państwowe postanowiły wybudować dla powodzian, których domy uległy zniszczeniu, domy jednorodzinne z gotowych elementów drewnianych firmy Stolbud. Faktycznie kilkadziesiąt takich domów, które wówczas uznawano za luksusowe, wybudowano, ale żaden z nich nie został przeznaczony dla powodzian, tylko otrzymali je „znajomi królika”. Reagując na nieszczęście powodzian, wiele spółdzielni mieszkaniowych w całej Polsce ogłosiło, że przeznaczają mieszkania dla powodzian i należy się tylko zgłosić, a je otrzymają. Mój dom był tak zniszczony, że nie nadawał się do jakiegokolwiek remontu i otrzymałem decyzję o jego rozbiórce, gdyż stwarzał zagrożenie. Jedną ze spółdzielni, która zaoferowała mieszkanie dla powodzian była Spółdzielnia „Kolejarz” w Słupsku. Doszedłem do wniosku, że należy opuścić nieprzyjazny Płock i powrócić na Pomorze. Zgłosiłem się więc do Spółdzielni „Kolejarz” w Słupsku z dokumentami potwierdzającymi mój status powodzianina oraz poświadczający, że utraciłem dom i cały dobytek. Początkowo w spółdzielni przyjęto mnie życzliwie, więc zgłosiłem się do Prokuratury w Słupsku, że chcę się przenieść i zapewniono mi pracę, bo było kilka wolnych etatów. Udało mi się kupić meble, które wysłałem koleją do Słupska. Poszedłem do spółdzielni po odbiór obiecanych kluczy i wówczas oświadczono mi, że nie spełniam kryteriów przydziałów mieszkania, gdyż jestem właścicielem domu jednorodzinnego. Prezes spółdzielni nie chciał nawet słyszeć, że ten dom jednorodzinny został rozebrany i nie istnieje. Ktoś życzliwy poinformował mnie, że to moje mieszkanie otrzyma jakiś „znajomy królika”. Obecnie władze deklarują pomoc dla powodzian w postaci np. tanich kredytów (czy powodzian stać na ich spłatę), czy też, że rząd przeznaczy 1 miliard złotych na potrzeby kilku województw, w których straty przekroczą 100 miliardów złotych. Jak się okazuje, niewiele przez te 42 lata się zmieniło.
Powyższe zdarzenia przypominają mi sytuację sprzed kilku lat, kiedy przebywałem w Rosji. W telewizji transmitowano spotkanie Putina z obywatelami Rosji, którzy mogli mu zadawać różne pytania. Zadzwoniła kobieta z miasteczka nad jeziorem Bajkał informując, że cała ich miejscowość spłonęła, zniszczeniu uległy domy, kilkadziesiąt osób zginęło i jest wielu rannych. Putin zwrócił się do swojego sekretarza i kazał mu zanotować następujące dyspozycje: każdemu rannemu wypłacić 200.000 rubli, rodzinie każdego zmarłego wypłacić 500.000 rubli, wszystkie domy na koszt państwa odbudować w ciągu 30 dni. Putin powiedział do Sekretarza „wykonać natychmiast”, a do kobiety zwrócił się z pytaniem „Co jeszcze mogę zrobić dla pani?”. To z powodu tego rodzaju zachowań obywatele Rosji stoją murem za Putinem, bez względu na to, co on obecnie wyprawia i jakich zbrodni się dopuszcza.
Czy władze Polski stać na tego rodzaju reakcję w obliczu nieszczęścia?
Adwokat Edward Stępień
Zostaw komentarz
Musisz być zalogowany aby komentować.