Z ławy obrońcy i kibica (10). O profesorach nie tylko w sposób podniosły

Po czterdziestu latach o profesorach ze szkoły średniej jest łatwiej, a jednocześnie trudniej pisać. Ta dwoistość wynika z dość powszechnej przypadłości polegającej na koloryzowaniu młodości, jak również z faktu, że chętnie staramy się nie pamiętać o rzeczach przykrych, a pielęgnujemy wspomnienia o chwilach radosnych. Ze znacznej perspektywy łatwiej oceniamy, jakie wartości wpojone przez profesorów były ważne, przydały się w naszym życiu, a nawet zdecydowały o naszym losie. Równocześnie filtr pamięci i upływ czasu nie pozwala na w pełni obiektywne i wyważone oceny.

Świadomy tych przypadłości postaram się jak najmniej wartościować zachowania Cyceronów mojej młodości, a ograniczę się do opisania obrazków pozostałych w pamięci.

Alfabetycznie na początku jest Biały. Oficer zawodowy w stopniu pułkownika, poważnie kontuzjowany na wojnie, który uczył nas przysposobienia wojskowego. Był to przedmiot bardzo ważny, wszak byliśmy umundurowani i obiecywano nam przez kilka lat, że nauka w TRM-ie zwalnia od służby wojskowej. Była to bujda, ale perspektywa zwolnienia z woja była marzeniem przyjemnym. Biały starał się prowadzić zajęcia porządnie i sporo wymagał. Na jego lekcjach nauczyłem się czytać mapy, co przydaje się do dzisiaj. Biały nie chciał pozować na osobę nieomylną. Gdy się przejęzyczył lub pomylił, sam sobie wydawał komendę „Biały wróć!” i rozpoczynał kwestię od nowa. Na lekcjach miała panować dyscyplina wojskowa. Rozpoczynało się to już przy wyczytywaniu obecności. Po wywołaniu nazwiska uczeń winien energicznie wstać, wyprężyć się na baczność i głośno (Biały był przygłuchy) zawołać „jezdem”. Przez jakiś czas stosowałem się do tych rygorów, ale któregoś dnia postanowiłem przetestować Białego. Kiedy padło moje nazwisko oparłem się powoli rękoma o ławkę i powolutku centymetr po centymetrze podnosiłem się do góry, aż do przyjęcia postawy na baczność, po czym zgłosiłem sakramentalne, ale bardzo wolne „jezdem”. Biały przez cały czas bez słowa uważnie na mnie patrzył, po czym podszedł, położył mi rękę na ramieniu i powiedział – „Studziński – ty masz kamienie w spodniach”, „tak jest” – ochoczo przyznałem- „ale nie nazywam się Studziński”. „Wiem, wiem Studziński” – odpowiedział Biały i kontynuował wyczytywanie listy obecności. Scenka ta tak bardzo mi się spodobała, że wielokrotnie ją powtarzałem i za każdym razem następowała identyczna reakcja Białego. Ideą fix Białego było wpojenie w nas punktualności. Było to w trzeciej klasie, gdy uczyliśmy się w budynku szkoły podstawowej przy ulicy Arciszewskiego w Kołobrzegu. Szkoła ta była w całości parterowa, co ma niebagatelne znaczenie w tej opowieści. Biały wymyślił sobie, że mamy czas na wejście do sali, tak długo, jak rozlega się dźwięk dzwonka. Gdy dzwonek milkł, Biały natychmiast zamykał salę i nikogo już nie wpuszczał. Na początku tego eksperymentu do sali udało się wejść tylko Józkowi, a cała reszta klasy pozostała pod zamkniętymi drzwiami. Walenie pięściami i kopanie w drzwi nic nie pomogło, a Biały ich nie otworzył. Podeszliśmy więc pod okna klasy. Widok był niezwykły. Biały ze śmiertelnie poważną miną wyczytywał po kolei listę obecności mimo, że w klasie siedział samotny jak palec Józek. Każde nazwisko dla większej pewności Biały wyczytywał po trzy razy i za każdym razem spoglądał po sali wypatrując czytanego ucznia. Starał się nie wiedzieć nas za oknami pomimo licznych okrzyków: „Biały ty (…) [Słowo wybitnie niecenzuralne] otwieraj! Wpuszczaj!” Pułkownik pozostał nieugięty i przeprowadził lekcję dla jednego ucznia. Często Biały popisywał się humorem typowo wojskowym. Jak zobaczył na przerwie ucznia z rękoma w kieszeni, podchodził, kazał wyjąć ręce i powąchać. „– Widzisz, śmierdzą, idź umyj ręce”. Kolega trzymający ręce zaplecione z tyłu spotykał się z uwagą: „– nie trzymaj rąk na głowie, bo głowa boli”. Biały był jedyną znaną mi osobą, która przyznawała się otwarcie do wyznawania ideologii komunistycznej. Wielokrotnie w dyskusjach wytykaliśmy idiotyzmy realnego socjalizmu. Biały przyznawał nam rację, ale twierdził, że są one wynikiem wypaczeń a nie normalnym efektem tego ustroju. Mówił, że jako komunista kieruje się prawdą i jest gotowy rozmawiać na każdy temat. Ostatnio Krzysiek przypomniał mi, że kiedyś na lekcji powiedziałem Białemu, że skoro na serio tak uważa, to niech opowie nam jak to naprawdę było w Katyniu. Odpowiedzi nie usłyszałem. Formą komunistycznej tresury był obowiązkowy udział w pierwszomajowych pochodach. Biały w ramach przygotowań prowadził z nami musztry, gdyż cała szkoła miała przechodzić przed trybuną krokiem defiladowym w zwartych pododdziałach. Na początku jakoś to wychodziło, ale w miarę upływu lat stosowaliśmy bierny opór i na masową skalę nawiewaliśmy z pochodu ku rozpaczy Białego, który najwyraźniej nie rozumiał, dlaczego nie chcemy maszerować ku świetlanej przyszłości.

Nauczycielką języka polskiego, a przejściowo i języka rosyjskiego była Borowiczka zwana też Maliną. Ten drugi przydomek brał się z dziewczęcego czerwienienia policzków, gdy do klasy zaglądał pan profesor Ryszard. Malina na jego widok trzepotała rzęsami, skromnie spuszczała oczęta, a policzki maliniały. Malina miała też i trzeci przydomek, ale z uwagi na zasady obyczajowości i aby nie deprawować nieletnich czytelników trzeci przydomek zostanie po wsze czasy utajniony. Borowiczka była niezwykle oddana swojej pracy i nie było żadnej siły, aby odwieść ją od niesienia kaganka oświaty wśród ciemnej zgrai łobuziaków. Do szkoły przychodziła nawet z czterdziestostopniową gorączką. Malina miała swoje ulubione słowa, jak chociażby wyżej przytoczony „kaganek oświaty”, czy też „ostrze krytyki”, „dola chłopa pańszczyźnianego”, „poeta ukazał”, etc. Szybko zorientowałem się, że użycie zestawu słów wytrychów dawało 100% powodzenia na klasówkach lub ustnych odpowiedziach. Lekcje Maliny pamiętam jako pełne powagi, choć zdarzały się różne zadymki. Borowiczka zapytała jak piszemy słowa z „bądź”, takie jak „gdzie bądź”, „co bądź”. Nasza pani profesor utrzymywała, że wszystkie piszemy rozłącznie. Rysiek nazywany „Dziadkiem” oświadczył jednak, że zna wyjątek od zasady. Gdy Malina protestowała Dziadek wypalił, że „łabądź” pisze się razem, co oczywiście przyjęliśmy gromkim śmiechem. Mimo naturalnej wstydliwości dziewczęcej Malina zmuszona trudną sytuacją ekonomiczną podejmowała w niedzielę dyżury w internacie wyłącznie męskim. Nie bacząc na protesty domagała się wstawania, a co oporniejszym ściągała kołdry. Szykany te skończyły się, gdy jeden z kolegów rozebrał się do rosołu i udawał, że śpi. Malina energicznie zdarła z niego kołdrę i z okrzykiem przerażenia rzuciła się do drzwi. Do dzisiaj zachodzę w głowę, co ją tak przestraszyło.

Tak jak na egzaminach wstępnych również i w dalszej nauce profesorem najbardziej popularnym był fizyk Gibon. Ponieważ zawsze go lubiłem i tak to już zostało, to nie napiszę, skąd wziął się ten przydomek. Pewnego razu nasz wychowawca Wojtek zapytał dlaczego na każdej ławce jest wydrapany napis „Gibon” i kto to taki. Wtedy Jaca poradził mu, aby zobaczył, który z jego kolegów przyszedł do szkoły w jednej skarpetce. Roztargnienie Gibona było po części uzasadnione jego totalnym przemęczeniem i niewyspaniem związanym z dziećmi. W rok po przyjściu na świat prześlicznej dziewczynki urodzili mu się chłopcy bliźniacy. Miał więc w domu trzy niemowlaki, które bardzo rzadko pozwalały pospać. Gibon robił klasówki i wzorem detektywa z miernej komedii udawał, że czyta gazetę, a obserwował nas przez wydarty w niej otwór. Czujność nie trwała zbyt długo, bo panująca cisza natychmiast usypiała Gibona i rozlegało się spokojne chrapanie. Wtedy Pawełek podchodził do tablicy i rozwiązywał zadania. Zachowując idealną ciszę spokojnie przepisywaliśmy, a zebrane kartki układaliśmy na stoliku obok głowy Gibona. Kiedy zabrzmiał dzwonek zastanawialiśmy się, czy go obudzić na przerwę, czy też lepiej, aby pospał jeszcze. Dwa razy do roku zmienialiśmy kolor czapek: 1 maja zakładaliśmy na czapki białe pokrowce, a 1 października zdejmowaliśmy je i czapki na powrót stawały się granatowe. Wszyscy stosowali się do tych zasad za wyjątkiem Gibona, który 1 maja pojawiał się w czapce czarnej, a 1 października nadal paradował na biało. W czerwcu, gdy słońce zdrowo przygrzewało, zaczęliśmy namawiać Gibona, aby wziął nas na wycieczkę. Przekonywaliśmy go, że nieopodal nad morzem objaśni nam fizyczne zjawisko, jakim jest powstawanie fal morskich. Gibon bronił się, że zajęcia muszą się odbywać, a on nie zawiadomił dyrektora. Ktoś rzucił pomysł, że wyjdziemy dyskretnie przez okno, co ostatecznie przekonało Gibona do wycieczki. Kilku chłopców wyskoczyło na ziemię, a inni z góry podali Gibona i w kilkanaście sekund byliśmy na zewnątrz. Plan i wykonanie było wprost genialne, ale miało jedną drobną wadę. Na wprost okna przez które wynosiliśmy Gibona było okno dyrektora Dzionka, który całą akcję uważnie obserwował.

Profesora od elektrotechniki nazywaliśmy Wojtek, bo młodzieńczo wyglądał i był zaledwie kilka lat od nas starszy. Wojtek przez trzy ostatnie lata był też moim wychowawcą. Lekcje wychowawcze polegały głównie na usprawiedliwianiu przez Wojtka naszych bardzo licznych nieobecności. Usprawiedliwiał wszystko jak leci, ale gdy Włodek po raz kolejny przyniósł zwolnienie od ginekologa wywołało to niejakie zainteresowanie Wojtka. Któregoś dnia, aby urozmaicić monotonię lekcji wychowawczej Wojtek wpisał uczniowi, nazwijmy go umownie Grześkiem,  kreskę oznaczającą nieobecność. Grzesiu powiada niewinnie Wojtek „– dlaczego nie byłeś w czwartek na matematyce?” Grzesiu, chłopak silny jak tur, a jednocześnie lekko nerwowy zerwał się z miejsca i bijąc się w piersi kułakiem wielkim jak dorodny bochen chleba gwałtownie przysięgał na honor swój i matki, że na lekcji był. „-To skąd wzięła się ta nieobecność?”dopytywał się życzliwie Wojtek. Grzesiu sadząc wielkimi krokami dopadł stolika profesora  i naocznie przekonał się, że istotnie nieobecność jest wpisana. Wobec tego dowodu Grzesiu powołał nas wszystkich na świadków swojej niewinności. Waldek zaczął mu życzliwie radzić, aby miał odwagę cywilną i przyznał się, bo wszak jesteśmy kolegami i nie będziemy kablować. Inni też mu mówili, że przecież wszyscy wiemy, jak było, więc lepiej żeby się przyznał. Sytuacja się zaogniała, a Grzesiu chciał własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość wiarołomnym świadkom.  Wojtek widząc, że sprowokował poważną zadymę zgodził się dobrodusznie, że ostatni już raz wierzy Grzesiowi na słowo i usprawiedliwi mu nieobecność. Waldek wielokrotnie wykorzystywał dla zwykłej zgrywy zapalczywość Grześka. Kiedy Wojtek rzucił pytanie, czy są w klasie jakieś problemy, zerwał się na to Waldek i oświadczył, że ma dość słuchania na przerwie negatywnych uwag pod adresem pana profesora. Patrząc na Grześka mówił „– Jeśli masz coś przeciwko panu profesorowi to powiedz mu prosto w oczy”. Wojtek czując komizm sytuacji włączył się do gry i zaczął dopytywać, dlaczego Grześ źle się o nim wyraża. Nastąpiło znane już z innych sytuacji walenie się Grzesia w piersi i zapewnienia, że szanuje i lubi pana profesora. Na przerwie Waldek przezornie czmychnął jak najdalej, aby nie wpaść w ręce Grzesia.

Nauka morskiego rzemiosła niosła konieczność znajomości angielskiego. Przez pierwsze lata uczył nas profesor, który do wszystkich zwracał się per „Kiciuś”, a więc sam otrzymał taki przydomek. Kiciuś  uczył nas swobody w amerykańskim stylu – siedział trzymając nogi na stoliku. Twierdził też, że pisanie lewą ręką poprawia inteligencję. Kiciuś to wszystko jakość łączył i z nogami na stole odchylony mocno do tyłu pisał na tablicy lewą ręką. Istna akrobacja, która wymagała długich ćwiczeń. Kiciuś był królem nocnego życia Kołobrzegu. Często go widywaliśmy otoczonego wianuszkiem dziewcząt i marynarzami szwedzkich statków. Uważaliśmy go za birbanta i lekkoducha. Jakże zdziwiłem się kilka lat temu, gdy dowiedziałem się, że Kiciuś w 1962 roku jako uczeń klasy maturalnej trafił na kilka miesięcy do więzienia za założenie organizacji niepodległościowej, która w Warszawie malowała na murach antykomunistyczne napisy.

Życie na morzu wiąże się z niespodziewanymi zdarzeniami, na co miały nas przygotować lekcje z medycyny okrętowej. Uczyła nas pani doktor, która miała specyficzny sposób zachęcania na nauki. Każda prawidłowa odpowiedź nagradzana była nie tylko stopniem, ale również cukierkiem lub owocem. Prawdziwą sensację wzbudzała pani doktor, która wręczyła Józkowi jako nagrodę pomarańczę, która wówczas była owocem bardzo rzadkim i delikatesowym. Pani doktor lubiła zadawać pytania natury problemowej, a równocześnie praktycznej. „- Wyobraź sobie – tak mówiła zwracając się do Waldka – „że jesteś na targowisku w Casablance i po okazyjnej cenie zakupiłeś makatę, która okazała się być zarażona wąglikiem. Co robisz?” Waldek zerwał się na baczność i wyrecytował jednym tchem: „- Pani doktor, kupioną okazyjnie na targowisku w Casablance makatę, która okazała się być zarażona wąglikiem natychmiast ofiaruję mojej teściowej.” Nie pamiętam już teraz, czy pani doktor uznała tą odpowiedź za poprawną.

Po upływie wielu lat moi nauczyciele jawią się jako ludzie uśmiechnięci i życzliwi, posiadający swoje wyróżniki, które przywołuję przy snuciu wspominków. Profesor Ryszard śmiał się w bardzo charakterystyczny sposób wydając bezdźwięczne chyyyyyy, co nazywaliśmy śmiechem homejowym. Uczył nas nautyki, wiedzy okrętowej i sygnalizacji. Ten ostatni przedmiot wymagał skrupulatnej koncentracji przez pełne 45 minut, gdyż trzeba było obserwować migającą lampkę nadającą 60 znaków morsea na minutę. Jeden znak to średnio 2-3 mrugnięcia, więc po godzinie mieliśmy migawki w oczach. Profesor Ryszard był kapitanem jachtowym. Na nautyce uczyliśmy się miedzy innymi rysować mapy morskie, a do tego potrzebna była znajomość logarytmów. Program szkolny był tak ułożony, że na matematyce przerabialiśmy logarytmy później, a więc profesor Ryszard nauczył nas używania logarytmu na potrzeby wyliczeń przy rysowaniu map. Zrobił to jak wytrawny matematyk. Byliśmy więc zaszokowani, gdy dowiedzieliśmy się, że w tym czasie pan profesor Ryszard nie miał średniego wykształcenia, a maturę zdawał razem z nami.

Profesor od teorii budowy okrętów znany był z niezwykłego wymawiania słowa „metacentrum”. W jego wykonaniu było to metacentruuuummmm z akcentem na ostatnie „u” i z niemożliwym przedłużaniem ostatniego „m”. Ponieważ w teorii budowy okrętów owe „metacentrum”  ma duże znaczenie, gdyż od położenia owego teoretycznego punktu zależy stabilność statku, słowo to padało bardzo często. Imaliśmy się różnych sposobów, aby profesor wymawiał je jak najczęściej.

Nasz niekłamany zachwyt wzbudzał też instruktor z warsztatów mechanicznych (obok obecnego „Kauflanda”), który polecił nam, aby element metalowy „wkręcić w jebadło i odciąć pięć ciencimentrów” Co najwyżej kilkadziesiąt razy dopytywaliśmy w co należy wkręcić metal i ile odciąć. Oczywiście wszystkie pytania zadawaliśmy ze śmiertelnie poważnymi minami.

Budowy silników okrętowych uczył nas Hendrix. Przydomek ten powstał na kanwie obserwacji profesora. Jeden z kolegów odkrył, że Henrdixowi i naszemu nauczycielowi wyrasta włos dokładnie w tym samym miejscu nosa. Poza tym jednym drobnym szczegółem nic obu dżentelmenów nie łączyło, a różnice było dość znaczne. Hendrix na początku lekcji wywoływał delikwentów do odpowiedzi. Alek, gdy nie mógł w zakamarkach pamięci znaleźć odpowiedzi na pytanie, po dłuższym milczeniu wypalił – „A może zatańczymy?”  Propozycja nie została przyjęta. Hendrix prowadził zajęcia trochę na wzór słynnego profesora Zina. Stał odwrócony do klasy, rysował na tablicy przekroje elementów silnika i objaśniał zawiłości jego działania. Tymczasem za oknem była wiosna, dziewczynki z ósmej klasy grały w siatkówkę. Jeden z kolegów czmychnął przez otwarte okno i dołączył do grających. Po chwili to samo zrobił następny, a potem jeszcze jeden i tak po kolei klasa się wyludniła. Niezupełnie, bo Hendrix nadal stał przy tablicy i pilnie rysował kolejny element maszynerii.

Ogromy wpływ na moje życie miał profesor Rzeszotarski, który uczył nautyki, prawa drogi morskiej, a przede wszystkim prawa morskiego. Jego lekcje były bardzo interesujące i załapałem prawnego bakcyla. Opowiadał nam, że szkołę morską skończył pod koniec lat 40-tych i ponieważ polska flota handlowa faktycznie nie istniała, absolwentów powołano do marynarki wojennej. Służbę co i rusz przedłużano pod pozorem imperialistycznego zagrożenia. Jedynym sposobem ucieczki było wyrzucenie dyscyplinarne. Jego koledzy pili więc i lekceważyli obowiązki służbowe. Nawet takie postępowanie nie dawało upragnionego wyrzucenia, gdyż trzeba było bardzo długo pić na umór, co jak mówił pan profesor, niektórym kolegom bardzo się podobało.

Na zakończenie tej krótkiej wyliczanki niepodobne nie napisać o dyrektorze Janie Dzionku. Matematyki uczył świetnie, tak że nawet matematyczne  antytalenty rozumiały wykład, tylko gorzej było później z samodzielnym rozwiązaniem zadań. Mieliśmy wewnętrzne przekonanie, że rozstrzygnięcia dyrektora są wyważone i sprawiedliwe. Uważali tak nawet ci, których wyrzucił ze szkoły. Był dla wielu niepodważalnym autorytetem. Wiedzieliśmy, że był więźniem obozu koncentracyjnego, ale nie opowiadał o tym i nie miał w sobie nic z kombatanctwa. To dobrze, że w moim i kolegów życiu był taki Nauczyciel. Jan Dzionk miał niepoślednie zasługi dla Kołobrzegu, gdyż przez kilka  kadencji był przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej. Byłby znakomitym patronem dla jednej z ulic kołobrzeskich.

Wszystkim bez wyjątku moim profesorom z Technikum Rybołówstwa Morskiego w Kołobrzegu składam najserdeczniejsze życzenia za ich ogromy trud i zaangażowanie.  Jestem dumny, że miałem tak wspaniałych Profesorów. Dziękuję.

Adwokat Edward Stępień

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.