Z ławy obrońcy i kibica (8). Opowieści wigilijne

Zawsze, gdy zbliża się Wigilia wspominam tragiczne wydarzenia, które rozegrały się 24 grudnia 1945 roku w powiecie lidzkim na kresach. O historii tej dowiedziałem się z ustnych przekazów moich krewnych, gdy osiem lat temu odwiedziłem Lidę i okolice. Jednym z celów podróży była renowacja pomnika symbolicznego grobu mojego dziadka Bolesława Łuczko. Zginął on w dość niezwykłych okolicznościach wiosną 1944 roku. Dziadek mieszkał w niewielkiej miejscowości Łuczko, w której mieszkali sami Łuczkowie, pieczętując się herbem Łuczko. Dziadek z pasją oddawał się hodowli koni i we wrześniu 1939 roku znaczną ich część zajęło wojsko na potrzeby wojny. Skrupulatnie przechowywał on asygnatę, na podstawie której spodziewał się, że po wojnie od państwa polskiego otrzyma wynagrodzenie za zajęte zwierzęta. Wiosną 1944 roku do dziadka przyszła grupa, tzw. „czerwonych partyzantów” nazywająca siebie oddziałem „Iskra”, w której był Wałodzia Symonowic. Zażądali wydania wszystkich pozostałych koni. Dziadek, który w opowieściach rodzinnych znany był jako osoba o niezwykłej uczciwości, a jednocześnie cechująca się upartym charakterem, zażądał wystawienia asygnaty. Zamiast pokwitowania zdzielono go kolbą i zagrożono, że jak będzie się domagał głupiej „bumaszki”, to rozwalą jego i całą rodzinę. Kiedy grupa bandytów spod znaku sierpa i młota oddaliła się uprowadzając konie, dziadek postanowił szukać sprawiedliwości u ich dowódcy i podążył za oddziałem. Później nikt już dziadka nie widział, ani też nie odnaleziono jego ciała. Rodzina ustaliła, że mojego dziadka oraz pięciu innych Polaków, bandyci z oddziału „Iskra” związali drutem kolczastym i utopili w rzece Niemen.

Porządkując z moją rodziną symboliczny grób dziadka Bolesława w Łuczkach zauważyłem, że tuż obok znajduje się kopczyk ziemi porośnięty trawą z zatkniętym małym krzyżykiem, bez jakiegokolwiek napisu. Mój wuj Franciszek Łuczko, który w tym czasie miał 73 lata i od dziecka mieszkał w Łuczkach, opowiedział mi historię tego grobu. Tragiczne wydarzenia rozegrały się w Wigilię Bożego Narodzenia 1945 roku. Na terenie powiatu lidzkiego w tym czasie działało kilka oddziałów Armii Krajowej, w tym również oddział porucznika Jankowskiego pseudonim „Pazurkiewicz”. Zimą, partyzanci aby przetrwać rozlokowali się w domach w kilku miejscowościach. Partyzanci o pseudonimach „Bocian” i „Frak” znaleźli kwaterę w Fiłonowcach u Lucjana Makiewicza. Od rana szykowali się na Wigilię myjąc się, goląc i piorąc odzież. Ich gospodarz powiedział, że idzie, aby zdobyć żywność na Wigilię, co w tamtych czasach nie było łatwym zadaniem. Faktycznie był to tylko podstęp, bo zawiadomił NKWD (w tym czasie te tereny Polski zajęte były już przez Rosjan) o ukrywających się w jego domu partyzantach. Po  południu dom został otoczony przez Sowietów. Partyzanci zostali całkowicie zaskoczeni i nie mając szans na obronę postanowili uciekać. Tuż po wybiegnięciu z zabudowań „Bocian” padł rażony wieloma pociskami. „Frakowi” udało się przedrzeć przez otaczających NKWD-zistów i zaczął uciekać co sił w nogach. Biegł tak przez kilka kilometrów, a ścigający strzelali za nim. Tuż obok miejscowości Łuczki dosięgły go kule. Skrwawione zwłoki „Fraka” ciśnięto na środek wsi. W pobliżu  NKWD-zisci urządzili zasadzkę chcąc aresztować członków rodziny. Przez całe święta nikt z krewnych nie zabrał ciała, a zwłoki partyzanta bezczeszczono. Po kilku dniach mój wujek Franciszek Łuczko potajemnie opuścił wieś i poszedł do oddalonej o około 30 km miejscowości Łajkowszczyzna, gdzie mieszkali krewni zabitego partyzanta. Po powrocie wujek postawił sołdatom kilka litrów samogonu, a gdy spili się oni do nieprzytomności razem z ojcem chłopca wykopali płytki grób na malutkim cmentarzu w Łuczkach i w pośpiechu pochowali partyzanta. Starali się robić to w największej tajemnicy. Pozostawili płaski teren, a padający śnieg przykrył wszelkie ślady pochówku. Przez 45 lat tylko mój wujek i kilka wtajemniczonych osób wiedziało, w którym miejscu leży pochowany partyzant „Frak”, o którym wiedziano, że nazywa się Henryk Witkowski i w chwili śmieci miał 18 lat. Był wysokim chłopcem, który ładnie śpiewał. „Bocian” to pseudonim Stanisława Świderskiego. Po upadku imperium sowieckiego w 1991 roku wujek odważył się usypać w miejscu pochówku kopczyk ziemi i zatknął mały krzyż. Wzruszony tą historią ufundowałem duży metalowy krzyż oraz tabliczkę upamiętniającą poległego partyzanta.

Każdej Wigilii łamiąc się opłatkiem mam przed oczami biegnącego młodego, przerażonego chłopca, który stara się ukryć przed kulami. Opisując tą wigilijną historię proszę o zachowanie jej w pamięci, bo pamięć to najpiękniejszy pomnik, jaki można wystawić obrońcom ojczyzny.

Wszystkim czytelnikom „Miasto Kołobrzeg” życzę wszelkich łask Bożych i pomyślnych dni oraz, aby znaleźli w te Święta chwilę wytchnienia od bieżącej krzątaniny i dostrzegli piękno otaczającego świata. Moim marzeniem jest, aby spory, o ile już się zdarzą, prowadzić używając argumentów rzeczowych i traktować rozmówcę jak partnera, a nie wroga. Na okres Świąt zazwyczaj przyjmujemy taką postawę. Życzę więc sobie i Internautom, aby ją zachować i na dni powszednie.

Adwokat Edward Stępień

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.