Rozdział 6. W którym będą opowieści z mórz i oceanów

Przez pięć rozdziałów opowieści bardzo niewiele było wzmianek o morzu, a wszak poszedłem do TRM-u, aby pływać po oceanach i doświadczać rozlicznych przygód. Uważałem, że na początek zostanie sprawdzona nasza umiejętność pływania i dlatego podjąłem heroiczne wysiłki, aby się nauczyć utrzymywania na wodzie, co opisałem w rozdziale I. Okazało się, że takiego sprawdzianu nie było, a jeden z naszych wykładowców powiedział, że paradoksalnie w przypadku zatonięcia statku, osoby niepływające mają większą szansę uratowania się niż znakomici pływacy. Ci pierwsi bardziej chętnie korzystają z pasów ratunkowych i innego sprzętu oraz wykazują większe zdyscyplinowanie w czasie akcji ratunkowej[1]. Jeden z kolegów do końca szkoły nie nauczył się pływać, co nie przeszkodziło mu zaliczyć praktyki na morzu. Był to jednak wyjątek, bo większość pływała znakomicie.

Od pierwszego dnia szkoły rejsy morskie były stałym tematem rozmów. Chłonęliśmy opowieści kolegów ze starszych klas i nie mogliśmy się doczekać, kiedy przyjdzie kolej na nas. W tym czasie szkoła nie dysponowała własnym statkiem i nie miała nawet szalupy, aby ćwiczyć wiosłowanie. Korzystaliśmy więc ze statków szkolnych Wyższych Szkół Morskich w Szczecinie i w Gdyni, tj. „Łużycy” i „Jana Turlejskiego”. Okazało się, że podróż statkiem po morzu to szczególny przywilej, który nie był prawem przynależnym każdemu, ale jedynie wybrańcom. Już w pierwszej klasie zorientowaliśmy się, że selekcji dokonuje jednostka WOP-u, Graniczny Punkt Kontroli w Kołobrzegu, tj. esbecja w zielonych mundurach. Żeby pływać, trzeba było mieć książeczkę żeglarską[2], czyli na owe czasy coś znacznie bardziej cennego niż paszport. Książeczka uprawniała do pobytu w każdym porcie świata bez żadnych wiz i zaproszeń. Żeby ją otrzymać, trzeba było przejść skomplikowaną procedurę. W czasie pobytu w TRM-ie żaden z nas nie miał zielonego pojęcia, na czym ta procedura polegała i jak wyglądała. Wszystko odbywało się w najgłębszej tajemnicy, a gromadzone dokumenty objęte były klauzulą „ściśle tajne”. Ta tajność trwała do naszych czasów, gdyż dopiero około trzech lat temu odtajniono je i złożono do archiwów IPN-u. Oglądałem kilka akt osób ubiegających się o książeczkę żeglarską. Każdy delikwent musiał przedstawić życiorysy wszystkich członków rodziny, a milicja te informacje pilnie sprawdzała. Decyzje były również utajnione, a osoba, która nie otrzymała książeczki, nie mogła się dowiedzieć, dlaczego tak się stało. W naszym przypadku brak książeczek żeglarskich nie pozwalał nam w pierwszej klasie wyruszyć w upragniony rejs. Wielokrotnie obiecywano nam, że już za kilka dni otrzymamy książeczki i wszystko odsuwało się w czasie. Wiosną 1970 roku cała nasza klasa pojechała do Szczecina i zamustrowaliśmy się na „Łużycy”. Brak książeczek uniemożliwiał wejście do obcego portu, ale mieliśmy nadzieję choć posmakować morza. Ponad naszymi głowami toczyły się jakieś dyskusje, ale cały czas staliśmy przy kei Wałów Chrobrego. W moim przypadku było to pierwsze zetknięcie z prawdziwym statkiem. Wszystko było piękne, a przeżycia niezapomniane, pomimo że nie ruszyliśmy w rejs.

W drugiej klasie książeczki żeglarskie już mieliśmy i czekał nas prawdziwy rejs „Janem Turlejskim” do Wielkiej Brytanii. Miał on rozpocząć się na początku grudnia 1970 roku. Nie pamiętam, co się wtedy mówiło i czy były zapowiedzi robotniczej rewolty. Tuż przed wyjazdem w morze zdarzył się incydent, który mógł zakończyć mój pobyt w szkole. W tym czasie kolegowałem się ze Zbyszkiem, bardzo miłym i sympatycznym chłopakiem. W czasie lekcji, które odbywały się w czerwonym ogólniaku[3], była przerwa na obiad, a stołówka była w piwnicy biblioteki miejskiej, jakieś 300 metrów od szkoły. Jak zwykle jedzenie było podłe i dla dorastających chłopaków było go zbyt mało. Wracając z obiadu do szkoły dostaliśmy trochę małpiego rozumu i wymyśliliśmy wierszyk zaczynający się: „my chcemy jeść, my chcemy pić, już nie chce nam się w tym kraju żyć”, itd. w tym stylu. Podśpiewując naszą kompozycję weszliśmy do szkoły. Natychmiast wezwał nas dyrektor, który powiedział, że zrobiliśmy na mieście demonstrację antypaństwową i nasza dalsza przyszłość w szkole stoi pod dużym znakiem zapytania. Byliśmy zszokowani, bo nawet do głowy nam nie przyszło, że nasze przyśpiewki może ktoś potraktować tak poważnie. Zastanawiająca była szybkość donosu, ale generalnie nie było nam do śmiechu, bo „Jan Turlejski” mógł odpłynąć bez nas. Na moje szczęście ojciec i starszy brat Zbyszka byli dobrze umocowani w Kołobrzegu i przekonali decydentów, że był to jedynie młodzieńczy wybryk. Udało się i z resztą klasy pojechaliśmy do Gdyni.

„Jan Turlejski” był zacumowany przy Skwerze Kościuszki, a dowodził nim guru polskiego rybołówstwa Wiktor Gorządek. Był to wtedy najstarszy polski kapitan statku rybackiego. Jego głos potężny i zachrypnięty budził respekt i wywoływał szacunek. Chodziły pogłoski, że był kapitanem już przed wojną, a za młodych lat kobiety w różnych portach za nim szalały. Patrzyliśmy więc na naszego kapitana z podziwem i uwielbieniem. W mesie[4] odbywały się zajęcia prowadzone przez oficerów. „Jan Turlejski” był typowym lugrotrawlerem, tj. połączeniem lugra przystosowanego do biernego połowu sieciami zastawnymi[5] oraz trawlera rybackiego przeznaczonego do aktywnego połowu. Wybudowano go w latach 50-tych razem z kilkudziesięcioma innymi podobnymi statkami, które stanowiły w tym czasie trzon floty rybackiej, przystosowanej do połowów głównie na Morzu Północnym. Sieci wydawano i wybierano z prawej burty, w odróżnieniu od tzw. rufowców, które miały na rufie specjalny slip[6] do wydawania i wybierania włoka. „Jan Turlejski” początkowo miał silnik parowy i kocioł podgrzewany węglem. Był trochę podobny do starych parowozów. Później nastąpiła modernizacja i węgiel zastąpiono mazutem[7], a także dodano turbinę na parę odlotową, która maszynie dawała dodatkową moc. Widok maszynowni był imponujący, gdyż olbrzymi korbowód, koła zamachowe i cztery tłoki były na zewnątrz niczym nieosłonięte. Czułem się jak mrówka łażąca wewnątrz silnika. Huk był niesamowity. Szczególnie imponował nam III mechanik, mężczyzna zbliżający się do wieku emerytalnego, który został oficerem w drodze awansu. Siedział i wydawał krótkie polecenia, wskazując palcem, gdzie dodać oleju lub który filtr wymienić i oczyścić. W tym ogromnym huku stary wyga słyszał najmniejszą niedokładność w pracy mechanizmów. Wielkim kunsztem było również sprawdzenie przez dotyk ręki temperatury poszczególnych części silnika będącego w ruchu. Praktykanci tego nie robili, gdyż każda niedokładność groziła co najmniej urwaniem ręki. Mistrz krótkim zdecydowanym ruchem dotykał elementów silnika i orzekał – smarować czy nie. Bardzo mocnym przeżyciem był silnik parowy w ruchu widziany od środka. Niestety żadne muzeum w Polsce nie pokazuje tej ogromnej i pięknej maszynerii.

Spośród załogi wyróżniał się III oficer pokładowy, którego nazywaliśmy „Piter”. Był to złośliwiec, któremu satysfakcję sprawiało prześladowanie nas w każdy możliwy sposób. Nakładał kary za każde rzeczywiste i wyimaginowane przewinienie. Na przykład Andrzeja ścigał za to, że przyszedł nieogolony na wachtę przy sterze. Piter popisywał się wiedzą o naszych rozmowach prowadzonych między sobą. Szybko odkryliśmy, że umieszczone w kabinach głośniki statkowego radiowęzła mają również wbudowane mikrofony, których Piter używał, aby nas podsłuchać. Skończyło się, kiedy zaczęliśmy puszczać pod jego adresem wiązanki soczystych przekleństw, w czym specjalizował się Mały. Za nasze krzywdy odpłacił też Karolek, choć nie zrobił tego rozmyślnie. Wyprzedzając w tym miejscu opowieść wspomnę, że Karolek przez całą szkołę ustawicznie chorował na chorobę morską, w czym niewątpliwie przypominał admirała Nelsona. Karolek stosował się do dobrych rad i pomimo choroby starał się jeść. Wyglądało to dość zabawnie i próbował najeść się jak najszybciej, bo za chwilę już karmił dorsze wisząc na burcie. Pewnego razu Karolek przerwał jedzenie i rzucił się do drzwi messy, aby dopaść burty. W ciasnym wejściu natknął się na Pitera. Żeby się minąć, jeden z nich musiał ustąpić. Zarozumiały Piter ani myślał przepuścić ucznia. Doszło do krótkiej szamotaniny, a Karolek, nie mogąc przejść, puścił potężnego pawia wprost na oficera ubranego w wyjściowy mundur, jak zwykle nienagannie odprasowany.

Wróćmy jednak do Gdyni. Przez kilka dni zapoznawaliśmy się ze statkiem, oficerowie ogłaszali różne alarmy, a kapitan opóźniał wyjście w morze. Okazało się, że czeka na sztorm. Zauważyłem, że na wewnętrznej części falochronu leży wielki głaz. Po chwili przelewające się fale zmyły kamień. Uświadomiłem sobie, jak straszna musi to być siła, skoro głaz został potraktowany jak mały kamyczek. I w tych okolicznościach przyrody kapitan Gorządek wyprowadził w morze „Jana Turlejskiego”, a na nim grupę młodych wilczków morskich. Po minięciu główek portu zaczęła się nasza heroiczna walka o przeżycie. Zaledwie kilkanaście minut wystarczyło, aby nastąpiły pierwsze zwroty do morza. Z uwagi na dużą falę uwieszenie się na burcie było niewskazane, więc bosman przywiązał beczkę do masztu. Chłop był z niego wesoły, bo powiedział, że mamy ją zapełnić. W miarę upływu minut zielenieliśmy coraz bardziej, a wycieczki do beczki były częstsze. Po wyjściu z zatoki na otwarte morze żywioły rozszalały się na dobre, a my zaprzestaliśmy beznadziejnej walki z własnymi organizmami. Bosman, aby wzbudzić w nas ducha walki, zabronił kładzenia się w koje, więc leżeliśmy pokotem na podłogach kajut. Byłem w takim stanie ducha, że gdybym usłyszał, że statek tonie, to na pewno nie zmartwiłbym się. Choróbsko dopadło nas prawie bez wyjątków. Rodzynkiem był Rysiek, chudy jak patyk, któremu żywioły nic nie robiły. Na drugi czy trzeci dzień poczęliśmy powoli wracać do świata żywych i dostrzegać, że faktycznie jesteśmy na naszym wymarzonym morzu, a instruktor pan Włodek zauważył, z lekka filozoficznie, że każda miłość kosztuje i wymaga daniny. Grudniowe morze jest szare i ponure, co nieco dzikie i trudno dopatrzeć się w nim romantyzmu. Wokoło żywego ducha, a nasz „Turlejski” samotnie przebijał sie przez fale i parł na zachód. Pierwszy przedsmak innego świata nastąpił w cieśninach. Patrzę, tam po lewej stronie jest zamek Hamleta, a po prawej Szwecja. Ten zaczarowany Zachód był już na wyciągnięcie ręki. Nie wiem, o czym dumali koledzy, ale ja na pewno nie myślałem o niczym, tylko chłonąłem widoki i chciałem się napatrzeć na zapas, obawiając się, że być może nie zobaczę już więcej tych odległych lądów. Świat wydawał mi się wtedy ogromny i oto dotarłem do jego krańca.

Po przejściu cieśnin duńskich kapitan Gorządek rozpoczął naszą rybacką edukację. Po raz pierwszy zobaczyliśmy, jak wygląda prawdziwy włok[8]. Plątaliśmy się nie wiedząc kompletnie, co robić. Instruktorzy Włodzio i Bruno wydawali krótkie, treściwe, a nieraz dosadne polecenia i jakimś cudownym sposobem włok został wydany. Niezwykle zadowoleni z wykonania rybackiego zadania, obserwowaliśmy, jak „Turlejski” z mozołem ciągnie dwie stalowe liny, na końcu których były deski trałowe[9], które rozwijały skrzydła[10], zagarniając ryby do worka[11]. Wybieranie sieci było nie mniejszą sztuką niż ich wydanie. Liny ciągnęła winda trałowa, a włok trzeba było wybierać ręcznie, bo wyciągarka sieciowa miała zostać wynaleziona dopiero później.  Jeden przy drugim stanęliśmy przy burcie i ciągnęliśmy siatkę, ile było pary w rękach. Szybko przekonaliśmy się, że i przy tak prostej robocie trzeba działać z głową. Gdy statek na fali unosił się w górę, wtedy tylko przytrzymywaliśmy siatkę, a gdy opadał w dół, siatka się luzowała i błyskawicznie należało ją wybrać i zablokować ponownie na burcie, gdy statek wędrował do góry. Proste, gdy się umie, a do tego cała grupa musiała pracować równocześnie i w tym samym rytmie obkładać i wybierać luzy. Po takiej praktyce nikogo z nas nie trzeba było przekonywać do sensu zespołowego działania. Po wybraniu sieci, w wodzie pozostał jedynie worek, a w nim ryby. Bosman założył na niego pętlę i winda majestatycznie wyciągnęła go na pokład. Po rozwiązaniu sznurówki[12] ryba wypełniła przegrodę na pokładzie. W naszym pierwszym zaciągnięciu mieliśmy kilkadziesiąt kiogramów śledzia i pojedyncze sztuki innych gatunków typowych dla Morza Północnego. Uważałem, że połów jest wspaniały, ale doświadczenia lat następnych unaoczniły, że pierwszy wynik był bardzo mizerny. Nakarmienie ludu pracującego miast i wsi nie było naszym głównym celem, więc ochoczo zabraliśmy się do dalszej nauki rybackiego rzemiosła. Kolejne wydawanie i wybieranie sieci szło coraz sprawniej i zaczęliśmy z wolna orientować się w plątaninie lin i siatek.

Po kilku dniach narzędzia połowowe na powrót zostały złożone w magazynie na dziobie, a nasz „Turlejski” wziął kurs na Aberdeen w Szkocji. Prawie dla wszystkich kolegów była to pierwsza podróż zagraniczna. W tym czasie nawet na wyjazd do NRD[13] trzeba było starać się o wyrobienie paszportu, który był traktowany jak towar luksusowy. Weszliśmy do Aberdeen wieczorem. Wszystkie latarnie dawały żółte światło, które widziałem po raz pierwszy. Postrzegałem port jak bajkowy świat. Płynąc kanałem portowym staliśmy w milczeniu na pokładzie. Chłonąłem każdy szczegół, być może w obawie, że to tylko majaki. Okrzyki z brzegów były jak najbardziej rzeczywiste. Ktoś podjął na kei cumy i przywarliśmy burtą do szkockiej ziemi.

Następnego dnia wyczyszczeni i wyprasowani ruszyliśmy w miasto. Szok na każdym kroku był ogromny. Najbardziej zadziwiony byłem sklepem z warzywami. Wszystkie warzywa były czyściutkie i aż lśniące. W naszych warzywniakach warzywa oblepione były ziemią i błotem i nikomu wtedy nie przychodziło do głowy, aby je oczyścić, skoro i tak znalazły swoich nabywców. Ziemniaki sprzedawano w plastikowych woreczkach już obrane i przygotowane do ugotowania, czego u nas nie ma i obecnie. Chodziliśmy po mieście podziwiając piętrowe autobusy, sklepy pełne wszelkich towarów, a nawet kolorowe śmieci, jakże różne od naszych. Mogliśmy tylko patrzeć, bo o jakichkolwiek zakupach nie było mowy. Nasz dodatek dewizowy wynosił dziennie sześć centów, a więc przed wyjściem do miasta otrzymaliśmy od armatora po około półtora dolara, co w przeliczeniu na walutę angielską dawało circa 12 szylingów[14]. Oczywiście wiedzieliśmy wcześniej, że takie pieniądze dostaniemy, więc każdy starał się pozyskać jakieś dodatkowe środki. Kupiłem jeden karton drogich papierosów marki Silesia. W porcie handlem z marynarzami zajmowało się kilku Żydów, którzy mówili w bardzo specyficzny, „przedwojenny” sposób. Mój kontrahent, kiedy zobaczył towar, smutnie pokiwał głową i powiedział, że kupuje ode mnie papierosy tylko z tego powodu, aby nie robić mi przykrości i żebym na przyszłość nie przywoził Silesii, bo tego badziewia tutaj nikt nie pali. Dostałem jednak dwa czy trzy funty i byłem szczęśliwy, bo mogłem porozsyłać do znajomych widokówki z kraju za żelazną kurtyną. Moi koledzy powyprzedawali wszystkie zapasy papierosów i w drodze powrotnej była prawdziwa „posucha”. Tylko Rysiek okazał się przezorny i pozostawił sobie kilka paczek. Zrobił na tym interes życia, bo sprzedawał nam po jednym papierosie w cenie paczki. Zgrzytaliśmy zębami i płaciliśmy, gdyż wówczas większość z nas była w szponach nałogu.

Na koniec pobytu w Aberdeen zorganizowano nam krótką wycieczkę autokarem w głąb lądu. Za oknami rozpościerały się przepiękne zielone wzgórza. Zatrzymaliśmy się w malutkim miasteczku około 40 kilometrów do portu. W oczy uderzała schludność i czystość. Było tylko kilka domków, a zadziwiające było, że był również i salon sprzedaży samochodów. Wziąłem sporo prospektów, które później z dumą pokazywałem sąsiadom. W Polsce w tym czasie nie istniały żadne wydawnictwa reklamowe, a tym bardziej piękne kolorowe foldery. Z tamtych czasów przypominam sobie jedną reklamę, którą zawsze drukowano w „Przeglądzie Sportowym” – „Margaryna – tłuszcz dla sportowców”.

Nasz powrót nastąpił tuż przed Bożym Narodzeniem 1970 roku. Stanęliśmy na kotwicy niedaleko sopockiego mola. Wszystkim śpieszyło się do domu, a tymczasem odmawiano statkowi prawa wejścia do portu. Zaczęły docierać do nas informacje, że w Gdańsku i w Gdyni były strajki, zamieszki, ale co dokładnie się stało, tego nikt nie wiedział. Po kilku dniach pozwolono nam wpłynąć do portu w Gdańsku. Z przerażeniem oglądałem spalony dworzec Gdańsk-Główny i osmalony gmach Komitetu Wojewódzkiego. Wrażenie było przygnębiające tym bardziej, że w ogóle nie rozumieliśmy, co się stało i jakie były przyczyny, a nikt z dorosłych nie chciał z szesnastolatkami na ten temat rozmawiać. Przypuszczam, że i dorośli byli zdezorientowani, bo do dzisiaj nie zakończył się proces Jaruzelskiego i jego towarzyszy z Komitetu Centralnego, odpowiedzialnych za masakrę robotników Wybrzeża.

Zapowiadano nam, że w wakacje będziemy mieli praktyki na kutrach rybackich w różnych przedsiębiorstwach połowowych. Zakładano, że absolwenci TRM-u będą szyprami[15] na tych małych jednostkach. Postęp techniczny wyeliminował konieczność obsługi silnika przez motorzystę i dlatego przyszły szyper miał być nawigatorem oraz obsługiwać maszynownię. Cztery pierwsze roczniki miały program nauki łączący kwalifikacje nawigatora i mechanika okrętowego. Do zapowiadanych praktyk w wakacje po drugiej klasie nie doszło. Wcześniej mówiłem rodzicom, że jeden miesiąc spędzę na morzu. Kiedy przyszły wakacje, „zapomniałem” powiedzieć rodzicom o odwołanych praktykach. Obawiałem się, że rodzice nie pozwolą mi pojechać na wymarzony autostop. Ruszyłem więc oficjalnie w morze, a faktycznie z kolegą pojechaliśmy poznawać uroki naszej ludowej ojczyzny. Przygód mieliśmy bez liku, ale zburzyłoby to jednolitość mojej opowieści, która dotyczy wszak szkoły szyprów. Tuż przed powrotem zorientowałem się, że nie mogę do domu powrócić z gołymi rękoma, więc poszedłem do „Centrali Rybnej”, gdzie za ostatnie pieniądze nabyłem dwa okazałe dorsze. Miałem w tym przypadku wyjątkowe szczęście, bo Przedsiębiorstwo Państwowe „Centrala Rybna”, które było monopolistą w obrocie rybami, najczęściej nie miało czym handlować, a wyspecjalizowane sklepy świeciły pustkami.

Na początku trzeciej klasy dokonała się mała rewolucja, bowiem rocznik został podzielony na tych, którzy mieli płynąć na Spitsbergen, oraz tych na rejs do Afryki. Podziału dokonano nie klasami, ale uczestników wybrano z każdej z dwóch klas. Zostałem przydzielony do tej pierwszej grupy i już na początku września wyruszyliśmy „Janem Turlejskim” za koło podbiegunowe. Oprócz uczniów TRM-u w rejsie brała udział grupa naukowców, którzy mieli pozostać na Spitsbergenie na okres zimy, a w drodze powrotnej zabraliśmy tych, którzy byli tam w okresie letnim. Płynął z nami też filmowiec dokumentalista pan Badowski, który rzetelnie nagrywał cały rejs. Po drodze nasi naukowcy prowadzili swoje badania głębin morskich. Wielokrotnie spuszczaliśmy na dno specjalny podbierak w kształcie stożka z bardzo gęstej, przepuszczającej wodę materii, a na jego końcu zamontowany był pojemnik, w którym zbierał się odławiany w ten sposób plankton. Moi koledzy nie mogli przepuścić okazji, aby zażartować sobie z luminarzy polskiej oceanografii. Po kolejnym otworzeniu pojemnika, oprócz planktonu, oczom zdumionych naukowców ukazała się dobrze zachowana prezerwatywa. Do dzisiaj nie wiem, jak to nietypowe znalezisko zostało opisane w fachowej literaturze.

Na pokładzie Turlejskiego po raz pierwszy zetknąłem się z wykładami akademickimi. Szczególnie zapamiętałem wykłady z meteorologii. Zachwyciłem się tą dziedziną wiedzy i przez kilka lat chodziło mi po głowie, aby poświęcić się zawodowo zgłębianiu tajników wyżów, niżów i frontów atmosferycznych. Niezbędną częścią wykształcenia nawigacyjnego była umiejętność samodzielnego rysowania map synoptycznych. Żeby wyrysować taką mapę, trzeba było odebrać komunikat radiowy nadawany w postaci długiego ciągu cyfr, oznaczających współrzędne geograficzne elementów takiej mapy.

Ciekawe zajęcia powodowały, że podróż mijała nam bardzo szybko. Na Morzu Norweskim rozszalał się sztorm o maksymalnej sile wiatru. Zazwyczaj sztormuje się kierując dziób statku pod fale i występują wtedy przechyły wzdłużne. Kapitan podjął decyzję, aby schronić się w fiordach. Uciekając przed tym sztormem mieliśmy fale z rufy i kiwało potężnie na boki. Przechyły boczne były tak duże, że na przechyłościomierzu zabrakło skali[16]. Stałem w sterówce i w bocznej szybie widziałem albo morze albo tylko niebo. Kiedy już wpłynęliśmy na spokojne wody fiordu, ster odmówił posłuszeństwa. Jeszcze do dzisiaj cierpnie mi skóra, gdy pomyślę, co by się stało, gdyby ta awaria zdarzyła się godzinę wcześniej. Gdy tylko stanęliśmy na kotwicy, pojawiła się jednostka norweskiej marynarki wojennej. Uczniów naszej szkoły wzięli najwyraźniej za żołnierzy obcej floty. Kilku marynarzy z karabinami wkroczyło na pokład „Jana Turlejskiego” i dokonało inspekcji statku. Domagali się natychmiastowego opuszczenia tych wód, bo w pobliżu odbywały się manewry floty NATO. Dali nam spokój dopiero wówczas, gdy przekonali się, że faktycznie mamy niesprawny ster. W pobliżu miejsca naszego postoju był Narwik, ale niestety nie mogliśmy marzyć, aby zwiedzić to miejsce chwały oręża polskiego w czasie II Wojny Światowej. Wszyscy mechanicy przez cały dzień pracowali i doprowadzili statek do pełnej sprawności. Dalsza droga odbywała się wśród fiordów. Było późne lato i wydaje mi się, że fiordy w tym okresie są najpiękniejsze i zasługują na miano ósmego cudu świata. Pogoda bardzo się poprawiła i przez trzy dni mogliśmy podziwiać fenomenalne krajobrazy. Mam zbyt mało wyobraźni, aby podjąć się opisu tych widoków, które pomimo upływu czterdziestu lat wciąż mam przed oczami. Szalenie podobały mi się małe domki z różnokolorowymi dachami o ścianach w kolorze typowo norweskiej czerwieni. Płynąc fiordami o wysokich skalistych brzegach zgadywaliśmy, w którą stronę będzie kolejny skręt. Stanowiło to temat nieustannych zakładów. Zachwycająca była skała, która przewieszała się ponad fiordem. Płynęliśmy mając nad głowami ogromną górę. Było to co nieco przerażające, bo wyobraźnia pracowała i widziałem, jak ta góra spada na naszą łupinę.

Pierwszym portem było Tromsø, położne na dalekiej północy Norwegii. Zachwycająca była czystość tego miasteczka, niewielkie domy i mili, życzliwi ludzie. Mundurami wzbudziliśmy zainteresowanie mieszkańców, a szczególnie tej ładniejszej części w naszym wieku. Spacerując po miasteczku trafiliśmy do jakiegoś młodzieżowego klubu, a dziewczyny bardzo chętnie rozmawiały, a nawet siadały na kolanach co przystojniejszych kolegów. Były też i zabawne incydenty. Włodek zwrócił się do płowowłosej miejscowej piękności „Dzidka, ty spik po angielsku?”. Nie pamiętam, co na to odpowiedziała, ale przypominam sobie jej zdumioną minę. Poszedłem też do pobliskiego lasu nad fiordem. Byłem zaszokowany ogromną ilością prawdziwków. W ciągu kilku minut uzbierałem całą torbę i musiałem z żalem zostawić inne, bo nie było ich do czego zbierać. Już nigdy później nie widziałem tylu szlachetnych grzybów w jednym miejscu. W tym czasie ze Spitsbergenu przyjechał norweski traper, chłop ogromny i mocarny. Budził sensację podnosząc samochody, czy też zginając rękoma metalowe pręty. Kiedy już odpływaliśmy, kupiłem miejscową gazetę i okazało się, że w miasteczku byliśmy jednak większą sensacją, bo nasze zdjęcie było na pierwszej stronie, a wyczyny siłacza dopiero na drugiej.

Po wyjściu z Tromsø ruszyliśmy prosto na północ na spotkanie ze Spitzbergenem. Po drodze mijaliśmy Wyspę Niedźwiedzią, tak pięknie opisywaną przez Centkiewiczów w książce „Wyspa mgieł i wichrów”. Zaczytywałem się w tej książce i oto mogłem jej tytułową bohaterkę zobaczyć. Zorzę polarną wyobrażałem sobie jako trochę podobną do tęczy. Tymczasem zobaczyłem zjawisko przedziwnej i niezwykłej urody. Smugi jasnozielonego światła biegały po całym niebie i błyskawicznie zmieniały swoje kształty i kierunki. Raz przygasały, a za chwilę szaleńcza feeria wstążek pędziła nie wiadomo skąd i dokąd.

W okolicy Wyspy Niedźwiedziej odbył się tradycyjny chrzest morski z okazji przekroczenia koła podbiegunowego. Instruktorzy Włodek i Bruno zapowiadali nam to od dłuższego czasu, ciesząc się, że dadzą nam z tej okazji potężnego łupnia. Przygotowania do chrztu odbywały się w całkowitej tajemnicy i zostaliśmy zupełnie zaskoczeni pojawieniem się na pokładzie kilku diabłów, którzy wymachując gumowymi rurami zgonili nieochrzczonych na główny pokład. Ci, którzy się ociągali, byli bezlitośnie smagani po plecach przez diabłów, którzy wydawali najdziksze okrzyki tworząc piekielny jazgot. Kiedy już byliśmy wszyscy na pokładzie, z wielką pompą wkroczył Neptun wraz z czcigodną małżonką Prozerpiną i całym ich wielkim dworem. Herod wygłosił płomienną mowę na cześć Neptuna i jego dworu. Kapitan Gorządek w słowach pełnych szacunku prosił o przyjęcie do królestwa władcy mórz grupy neofitów. Neptun łaskawie się zgodził, ale postawił warunek, iż nowi jego poddani muszą prezentować się godnie i przejść egzamin. Na to tylko diabły czekały. Po kolei byliśmy przez nich porywani. Najpierw wleczono nas do fryzjera. Na ramionach lądowała deska sedesowa, a golibroda wielkim pędzlem, tzw. ławkowcem, spieniał twarz delikwenta, po czym golił ogromną drewnianą brzytwą. Brak uśmiechu powodował, że czynność spieniania zarostu była powtarzana, aż do skutku. Prawdziwy hart ducha trzeba było wykazać, aby przejść przez brzuch wieloryba. Był to długi brezentowy rękaw, który pozwalał się poruszać co najwyżej na czworakach. W czasie przejścia diabły na pobudzenie waliły w plecy i niżej. Po opuszczeniu brzucha wieloryba byliśmy wciągani liną w górę na maszt, rzekomo dla zażycia górskiego powietrza. Następnie, klęcząc przed Neptuna tronem, prosiliśmy o zaszczyt wpuszczenia do jego królestwa. Dla zdobycia przychylności trzeba było pocałować Prozerpinę w kolano wysmarowane towotem. Neptun łaskawie prosił na ucztę. Przygotowany był poczęstunek -kromka chleba wysmarowana jakimś okropnym paskudztwem. Życzliwa Prozerpina, widząc dławiącego się poddanego, podsuwała kufel niebiańskiej ambrozji. Już po pierwszym łyku oczy wychodziły na wierzch, a gęba paliła żywym ogniem. Trzeba było jednak wypić do dna i uśmiechać się przy tym. Kto przeszedł wszystkie próby, klękał na jedno kolano przed Neptunem, który trójzębem uderzał w ramię i przyjmował do swojego królestwa nadając imię. Ja na tym chrzcie otrzymałem imię „Dorsz”. Chyba dlatego są to moje ulubione ryby. Chrzest to bardzo dobra rozrywka, ale raczej nie dla chrzczonych. Później oglądaliśmy nawzajem swoje siniaki zadane przez diabły.

Zbliżając się do Spitsbergenu nawiązaliśmy kontakt z naszą bazą naukową. Podawali, że cały fiord i Zatoka Białego Niedźwiedzia zapchane są krą lodową, z którą na pewno nasz statek sobie nie poradzi. Kiedy byliśmy już bardzo blisko, zmienił się wiatr i cała kra została „wypchana” z fiordu, więc mogliśmy bezpiecznie zdążać do celu naszej podróży. Zaświeciło słońce i w pełnej krasie podziwialiśmy lodowiec, którego czoło schodziło do morza tuż obok polskiej bazy naukowej. W pewnej chwili rozległ się przerażający huk i spory fragment lodowca spadł do morza. W slangu polarników było to „cielenie się lodowca” i mogłem obserwować tworzenie się góry lodowej.

Szybko okazało się, że nie przyjechaliśmy, aby podziwiać polarne widoki, tylko trzeba było zabrać się do ciężkiej roboty. Spuściliśmy dwie szalupy, do których ładowaliśmy zaopatrzenie polarników na całą zimę. Łodzie wielokrotnie krążyły między statkiem a lądem. Nie było tam żadnego nabrzeża i łódź dobijała do kamienistej plaży. Z dziobu łodzi na brzeg przerzucano kładkę, po której tragarze, tj. chłopcy z TRM-u, targali pakunki. Fala przybojowa starała się odepchnąć łódź i bosman polecił, żebym trzymał linę przymocowaną do dziobu. Było to potwornie ciężkie zajęcie i po kilkunastu minutach ręce zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Wszyscy byli zajęci, poszli z pakunkami do bazy i nie miałem kogo poprosić o wsparcie. Jedynym wolnym był nasz filmowiec, który zawzięcie kręcił. Prosiłem go, żeby mi pomógł i ulżył mojej doli, ale artysta dalej robił swoje i ani mu w głowie było zniżać się do fizycznej roboty. Bałem się, że jeśli puszczę linę, to łódź odpłynie i nie będziemy mieli jak wrócić na statek. Jakoś przetrwałem kryzys i szczęśliwie doczekałem powrotu załogi łodzi. Sama baza to drewniany barak wyglądający dość prymitywnie. Polarnicy wodę otrzymywali przez topienie śniegu bądź lodu, który wrzucali do dużej beczki. Zaczerpnąłem chochlą tej wody, jej smak był niezwykły i fenomenalny. Chyba po raz pierwszy poczułem, że woda może smakować i jej picie sprawia przyjemność. Po rozładowaniu wszystkich rzeczy dostaliśmy wolną chwilę. Z kolegą postanowiliśmy zabawić się w alpinistów i zdobyć jedno z pobliskich wzgórz. Z mozołem wdrapywaliśmy się pod górę i przyrzekliśmy sobie, że nie przerwiemy naszej wędrówki aż do szczytu, gdzie planowaliśmy zapalić po papierosku. Zdobyliśmy upragniony wierzchołek, wyciągnęliśmy papierosy i okazało się, że do szczęścia brakuje nam tylko zapalniczki. Próbowaliśmy też wejść na lodowiec, ale już na skraju zorientowaliśmy się, że jest on poprzecinany licznymi szczelinami. Wędrówka byłaby czystym szaleństwem i z żalem musieliśmy się wycofać. Gdy wracaliśmy, przybiegł do nas polarny lis, który najwyraźniej chciał się z nami zaprzyjaźnić, bo podszedł na odległość kilku metrów. Koledzy podjęli próbę pogłaskania go, ale lisek aż tak bardzo to już nie chciał się zaprzyjaźnić.

Nasz pobyt na Spitsbergenie trwał zaledwie trzy dni. W większości była to ciężka praca przy przeładunku. Jako relaks potraktowaliśmy wycieczkę łodzią na drugą stronę fiordu. Była tam kamienista plaża, którą wielorybnicy wykorzystywali do wstępnego oprawiania wielorybów. Plaża dosłownie usłana była ogromnymi kośćmi tych ssaków. Sporo ich zabraliśmy, a ja załadowałem do łodzi jeden krąg z kręgosłupa, który miał średnicę około metra. Cieszyłem się na myśl, że kość tę ofiaruję dla mojej szkoły podstawowej i będzie ozdobą gabinetu biologicznego. Moje marzenia pokrzyżował jeden z naukowców, którego nie było z nami, a doszedł do wniosku, że to jemu należy się to znalezisko i zabrał je z mojej kabiny. Odszukałem moją pamiątkę i na powrót przywlokłem do kabiny. Mój prześladowca poskarżył się oficerowi i ostatecznie ją wydarł.

W drodze powrotnej weszliśmy do Harstad, które bardzo przypominało Tromsø . Za wszystkie swoje pieniądze kupiłem podwójny album Jimiego Hendrixa i krążek Janis Joplin, którzy w tym czasie byli moimi idolami. Moje płyty w Białogardzie wywołały istną sensację, bo były to pierwsze czarne krążki tych herosów rocka i bluesa. Pożyczyłem płyty jednemu z kolegów, a ten w klubie młodzieżowym urządził wieczór słuchania i bezczelnie kasował za wstęp. Podobno nieźle się obłowił na moich płytach.

Droga powrotna przebiegała w miarę spokojnie, choć na Morzu Norweskim znowu natknęliśmy się na sztorm, ale jego siła była znacznie mniejsza niż za pierwszym razem. Płynął z nami pewien docent, bardzo wysoki i chudy, który nie rozstawał się z fajką, twierdząc, że znakomicie odflegmia mu płuca. Faktycznie, kaszlał prawie bez przerwy. Docent był wyjątkowo mrukliwy i małomówny. Kiedy stałem przy sterze, docent obserwował morze. Po jakiś dwóch godzinach milczenia powiedział:

– Ale duje.

– To się pan docent rozgadał – skomentował drugi oficer, z którym miałem wachtę na mostku.

W drodze powrotnej polarnicy, którzy wracali z nami po letnim pobycie na Spitsbergenie, prowadzili dla nas wykłady, opowiadając o swoich badaniach i uzyskanych wynikach. Zapytałem jednego z nich, glacjologa, po co tam w ogóle jeżdżą. Spitsbergen obecnie przypomina Polskę okresu lodowcowego i wszelkie obserwowane tam zjawiska miały miejsce na naszych ziemiach w nieodległej przeszłości. Opowiadał nam w szczegółach, w jaki sposób tworzy się na przykład morena boczna i jaki wpływ wywiera lodowiec na kształtowanie się rzeźby terenu. Minęło sporo lat i nie pamiętam już nazwisk, ale bardzo dokładnie pamiętam atmosferę tych wykładów i wielką pasję, z jaką opowiadali o swoich badaniach na Spitsbergenie. Po powrocie z rejsu czuliśmy się już prawdziwymi wilkami morskimi, bo istotnie wyprawa na Spitsbergen była rejsem szczególnym i niezwykłym.

Po skończeniu trzeciej klasy rozjechaliśmy się w czasie wakacji do różnych przedsiębiorstw, które prowadziły połowy na Bałtyku. Zostałem przydzielony na praktykę do Ustki, w Przedsiębiorstwie Połowów i Usług Rybackich „Korab”.  Trafiłem na tzw. „siedemnastkę”, tj. kuter, który miał 17 metrów długości i było na nim łącznie z szyprem pięciu członków załogi. Kutry poławiały włokami w tzw. „tukę”. Ponieważ były to jednostki stosunkowo małe, jeden kuter nie był w stanie ciągnąć sam włoka. Robiły to dwa kutry płynące obok siebie równolegle i aby zachować stałą  odległość, połączone były liną, nazywaną telegrafem. Siatka była wydawana przez jeden z kutrów i ten sam kuter ją wybierał, a następnie wydawał ją drugi kuter i tak pracowano na zmianę. Każdego dorsza trzeba było wypatroszyć, ułożyć w drewnianych skrzyniach po 40 kg ryby, schować do ładowni i zasypać lodem. Robota była potwornie ciężka. Nauczyłem się w błyskawiczny sposób patroszyć dorsza dwoma ruchami noża. Pierwszym rozcinało się brzuch, a drugi ruch był wystarczający do wykrojenia całych wnętrzności. Wokół kutra unosiło się tysiące mew, które wściekle biły się o wyrzucane za burtę resztki.

W tym czasie nie było problemu z rybą. Jeden nasz zaciąg był tak obfity, że dorsz wypełnił cały pokład równo z burtami. Stanęliśmy więc w dryfie i cała moja załoga, za wyjątkiem szypra, przeszła do sąsiadów, aby pomóc przy patroszeniu. Pracowaliśmy non stop kilkanaście godzin. Kiedy całą rybę już przerobiliśmy, zrobiło się sporo wiatru i małe kutry podskakiwały jak bączki na fali. Trzeba było wracać. Jednostki zbliżały się do siebie burtami i należało przeskoczyć z jednej burty na drugą. Przy falującym morzu oznaczało to, że trzeba było z jednej huśtawki przeskoczyć na drugą, wybierając moment, kiedy są one równe i blisko siebie. Do dzisiaj pamiętam, jakiego miałem pietra i jak podniósł mi się poziom adrenaliny. Udało mi się przeskoczyć, ale była to oczywista głupota, bo kutry uderzały o siebie burtami i źle obliczony moment skoku mógł się skończyć zmiażdżeniem. Niespecjalnie dbano wtedy o BHP, bo miałem drugą podobną „przygodę”. Kiedy kuter wszedł do portu i zbliżał się do nabrzeża, jeden z rybaków wyskakiwał na brzeg i zakładał na pachołka cumę. Często to robiłem jako najmłodszy z załogi. Stałem w drewniakach na burcie i nie zauważyłem, że jest na niej rozgnieciona ryba. Kiedy burta była około dwóch metrów od nabrzeża skoczyłem, ale noga się poślizgnęła i spadłem w dół. Jakimś cudownym sposobem zdołałem się chwycić belki odbojowej, która przymocowana była do nabrzeża, w ułamku sekundy podciągnąłem się na rękach i wyskoczyłem na górę. W tym czasie burta statku wolno docisnęła do nadbrzeża. To wszystko zrobiłem instynktownie i wprost automatycznie. Sprawność i siła, którą wyćwiczyłem na zapaśniczej macie, uratowały mi życie. Byłem w szoku i dopiero po kilku minutach uświadomiłem sobie, że moje życie wisiało na włosku.

Po tych horrorach opowiem o zdarzeniu, które może wydawać się nieprawdopodobne. Do naszej załogi dołączono młodego chłopaka z jakiejś zapadłej wsi, dla którego Ustka była metropolią. W czasie pracy na pokładzie szyper wysłał tego młodziana, żeby zaparzył kawę. Na „17.” nie było odrębnej kuchni, a gotowaliśmy w części kajuty na dziobie statku, gdzie była mała kuchenka. Szyper co i rusz wołał na młodego, aby podawał kawę, ale z dołu padała odpowiedź, że jeszcze nie ugotował. Po jakiejś godzinie szyper wkurzył się i zszedł na dół, żeby zobaczyć, co dzieje się z tą kawą. Zastał młodego, który gotował w garnku całe ziarna kawy i co chwila sprawdzał, czy są już miękkie. Okazało się, że młodzian nigdy w życiu nie widział wcześniej kawy i zupełnie nie miał pojęcia, co z nią trzeba zrobić.

Rybacy nie odbiegali od reszty narodu i nie wylewali wódki za kołnierz. Po krótkich postojach w porcie znaczna część załogi przychodziła na kuter chwiejnym krokiem. Było to tolerowane i wszyscy uważali, że tak powinno być. Któregoś razu były imieniny czy też urodziny jednego z członków załogi i wszyscy zdrowo się napili, a ja byłem jedyną osobą w miarę trzeźwą. Jakoś dokonaliśmy odprawy u wopistów, a po wyjściu z główek portu wszyscy rzucili się do koi i natychmiast zasnęli. Szyper powiedział mi, żebym trzymał się światła rufowego naszego sąsiada z tuki i sam poszedł spać, bo droga na łowisko miała trwać kilka godzin. Wkoło noc, a ja sam jeden jak palec stałem za sterem i wpatrywałem się w jedyne światełko. Po pewnym czasie powieki zaczęły mi opadać, ale dzielnie starałem się wytrwać na powierzonym stanowisku. Potrafię spać w każdych warunkach i okazało się, że mogę również na stojąco trzymając się koła sterowego. Nie wiem jak długą uciąłem drzemkę, ale kiedy się ocknąłem, wkoło było ciemno i nie widziałem świateł drugiego kutra. Pierwszy raz w życiu musiałem w praktyce samodzielnie skorzystać z umiejętności, jakie nabyłem na lekcjach nautyki. Na mapie odnalazłem łowisko, na które zmierzaliśmy, ustaliłem pozycję, wykreśliłem kurs, maksymalnie zwiększyłem moc silnika i ruszyłem w pościg. Po około trzech godzinach, kiedy już zaczynało świtać, zobaczyłem kuter z naszej tuki. Szyper wstał i nawet nie zorientował się, co się działo pod jego nieobecność, a ja na wszelki wypadek zachowałem nocne zdarzenia dla siebie.

Były to czasy, gdy pracownicy przedsiębiorstw starali się coś dodatkowo dorobić do pensji. Ludzie uważali, że firma państwowa jest ich, co propaganda nieustannie im wtłaczała do głów, i dlatego drobne kradzieże były czymś oczywistym. Ci, którzy nic nie wynosili z firmy, uważani byli za zwykłych frajerów lub za niezaradne ciamajdy. Na naszym kutrze prywatna przedsiębiorczość wykorzystała metalowe beczki do wędzenia. Na prętach wędziły się belony, węgorze czy też łososie, których sporo znajdowaliśmy w siatkach. Tych szlachetnych ryb nie oddawaliśmy do ogólnego skupu. Wędziliśmy też sporo śledzi, które uzupełniały naszą ofertę handlową. Już przy wejściu do portu czekali chętni na dobrą rybę, a pieniądze były dzielone równo pomiędzy załogę. Dodatkowy zarobek był spory i dlatego dbaliśmy o dobrą jakość wędzonych ryb. Pewnego razu kuter już był w główkach portu, ale rybak zauważył, że wędzenie jeszcze się nie skończyło. Szyper w ostatniej chwili wykręcił i wróciliśmy na pełne morze, aby dokończyć wędzenia. Żeby biznes szedł dobrze, część ryby dostawali wopiści, którzy przymykali oko na handel pod ich nosem. Wspominając te nie tak odległe czasy dochodzę od wniosku, że ustrój realnego socjalizmu łączył się z dwoma cechami – powszechnym pijaństwem i równie powszechnym drobnym złodziejstwem.

Pod koniec czwartej klasy wyruszyliśmy na nasze najdłuższe zawodowe praktyki na morze. Miały one trwać sześć miesięcy na statkach dalekomorskich w przedsiębiorstwach „Dalmor” w Gdyni, „Gryf” w Szczecinie i „Odra” w Świnoujściu. Trafiłem do Gdyni i zamustrowano mnie na lugrotrawlerze „Rega”. Na statku tym byliśmy tylko w dwójkę z Andrzejem. Koledzy zostali zamustrowani na inne statki. Załoga liczyła około 30 rybaków, a mieliśmy poławiać na morzu na południe od Irlandii. Rybacy po swojemu ochrzcili tamtejsze łowiska i na przykład jedno z nich nazywało się „Wielkim Cycem”, a drugie „Małym Cycem”. Łowiliśmy śledzie. Po raz pierwszy zetknąłem się w praktyce z techniką solenia śledzi w beczkach. Wyglądało to w ten sposób, że złowione śledzie w całości z głowami i wnętrznościami wsypywano kaszorkiem[17] do drewnianego koryta, w którym następowało solenie. Następnie pakowano je do około dwustulitrowych drewnianych beczek. Teraz już nie spotyka się tych ryb solonych w tradycyjny sposób, a w tamtym czasie beczka ze śledziami była stałym elementem wielu sklepów. Rejs trwał 30 dni i mieliśmy tylko jedno wejście do portu w Plymouth w Walii. Rybacy z Gdyni nazwę każdej głównej ulicy w dowolnym porcie zmieniali na swojskie. I tak na przykład główne dwie ulice w dowolnym porcie zawsze nazywały się Starowiejska i Świętojańska. Zabawnie było słuchać, jak opowiadali sobie, że w Plymouth robił zakupy na rogu Starowiejskiej i Świętojańskiej. Postój w porcie trwał tylko kilka godzin, aby uzupełnić zapas wody i paliwa, a przede wszystkim, żeby rybacy mogli dokonać wymiany towarowej. Kiedy już wychodziliśmy z portu, obudził się bosman, który tuż przed wejściem do portu ostro sobie popił. Początkowo bosman myślał, że właśnie wchodzimy do portu, ale kiedy zorientował się, że przespał cały pobyt, wkurzył się strasznie. Wynagrodzenia rybaków – stała niewielka pensja i tzw. part, były dość niskie, a sens pływania to możliwość handlu w obcym porcie i z tego był główny zarobek. Nasz bosman stwierdził więc, że żona go do domu nie wpuści, jeśli nie przywiezie towarów z rejsu i zaczął domagać się powrotu do portu. Początkowo kapitan nawet nie chciał o tym słuchać, ale nasz bosman był również pierwszym sekretarzem komitetu statkowego PZPR i zaczął się odgrażać, że w przypadku niespełnienia jego żądań kapitan przestanie już być kapitanem. Inni oficerowie zaczęli doradzać staremu, żeby jednak coś wymyślił, bo faktycznie szkoda bosmana, a ponadto znali jego mściwą naturę. W rezultacie bosman postawił na swoim, zrobiliśmy kółko i na powrót przycumowaliśmy przy nabrzeżu w Plymouth. W dzienniku okrętowym zapisano, że nastąpiło to z powodu awarii w maszynowni.

W czasie tego zamieszania z bosmanem rybacy, z którymi mieszkałem w kabinie, zaczęli mnie wypytywać o biznes, jaki zrobiłem w porcie. Zazwyczaj tematów tych unikano w obawie przed donosami. W tym wypadku uznali, że jestem kompletnie zielony i wymagam pilnego doszkolenia. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że otrzymany dodatek dewizowy 1 dolar 80 centów za cały rejs przeznaczyłem na znaczek pocztowy. Słuchając moich wyjaśnień kiwali smutnie głowami, a na zakończenie Jurek powiedział, że nie pozwoli, aby student (bo tak mnie nazywali) wrócił do domu z pustymi rękami. W asyście kilku rybaków poszliśmy do suszarni i Jurek zapakował do marynarskiego worka kilka sztormiaków. Sporo to ważyło, a jeszcze trzeba było po drabinie wyjść do góry, bo akurat był odpływ. Jurek zaprowadził mnie pod angielskie statki rybackie, gdzie rozłożyłem swój towar. W ciągu 15 minut sprzedałem wszystkie sztormiaki i z ogromną kwotą 15 funtów ruszyliśmy na zakupy. Daleko nie trzeba było iść, bo sklepik polskiego Żyda był w porcie. Wyglądem przypominał polskie szarobure sklepy i zdecydowanie odbiegał od wystroju sklepów angielskich. Było bardzo niewiele towaru, a właściwie była tam tylko kremplina w różnych kolorach i fakturach. W Polsce panował wtedy istny szał na kremplinę, bo panie szyły sobie z niej sukienki, żakiety, a nawet płaszcze, a panowie garnitury. W polskich sklepach tej najmodniejszej tkaniny próżno było szukać, więc dotkliwą lukę wypełniali marynarze. Trzeba przyznać, że dobrze im szło, bo zdołali ubrać w kremplinę cały lud pracujący miast i wsi. Skoro był to towar deficytowy, to i cena była odpowiednia. Metr krempliny kosztował 800 zł, a średnie zarobki w tym czasie to 2000 zł. W naszym sklepiku u Żyda metr był w cenie 1 funta, który kosztował na czarnym rynku 250 zł. Przebicie było więc niezłe. Mając 15 funtów, mogłem kupić 15 metrów krempliny, warte 12.000 zł (15×800), a więc równe wynagrodzeniu za 6 miesięcy pracy. Rybacy dostawali stałą pensję 600 zł, tj. znacznie poniżej średniej i wcale nie narzekali, bo faktyczny zarobek był na handlu krempliną.

Te wszystkie przeliczniki opanowałem później, więc wracajmy do sklepu z krempliną. Gdy tylko stanęliśmy w drzwiach, na nasz widok właściciel niezwykle się ucieszył. Z szerokim uśmiechem podbiegł do nas i gnąc się w ukłonach wołał: „witam wasze błagadarodie”[18]. Potrząsając naszymi rękami każdemu powiedział coś miłego, a mnie nazwał nawet carewiczem złotym. Z nieustającym uśmiechem i zasypując komplementami wyciągał kolejne bele krempliny, chwaląc kolory i wzory, a także radząc, jaki rodzaj ma największe wzięcie u pań. Przez dłuższą chwilę byłem oszołomiony sposobem obsługi, bo uważałem, że norma sprzedawcy to smutna panienka, która ze znudzoną miną odpowiada „nie ma”, „nie wiem”. Kiedy już otrząsnąłem się z szoku wywołanego kapitalistycznym traktowaniem klienta, zdołałem wybrać kupony – łącznie 15 metrów i spotkała mnie kolejna niespodzianka. Okazało się, że materiału nie trzeba było przemycać, bo sprzedawca oferował dodatkową usługę i wysyłał go paczką na adres w Polsce. Koledzy rybacy poradzili, że najlepiej podać emeryta, bo jest zwolniony z cła. Trochę bałem się powierzyć ogromny majątek nieznanemu sprzedawcy, ale moi nauczyciele zapewnili, że mogę spać spokojnie, bo paczka na pewno dojdzie na miejsce, zanim powrócimy do kraju. Uradowany i szczęśliwy po dobrze odbytej pierwszej lekcji biznesu, wróciłem na statek. Trapowy powiedział, że mam natychmiast zgłosić się do kapitana na mostek. Myślałem, że może stary ma pretensje o te sztormiaki, ale okazało się, że kapitan o wszystkim wiedział i skoro załoga zdecydowała, że trzeba mi pomóc, to wszystko jest ok. Zapytał mnie, czy wiem, co mieści się w najbliższym budynku, w pobliżu którego cumowaliśmy. Odpowiedziałem, że nie mam zielonego pojęcia. A czy wiem, kim są panowie w czarnych mundurach, którzy kręcą się przy budynku? W tym momencie zaczęło świtać mi w głowie. To są celnicy, a budynek to zapewne angielski Urząd Celny. Zimny pot oblał mi plecy. Uświadomiłem sobie, że w biały dzień wyszedłem ze statku z pełnym workiem trefnego towaru prosto w łapy celników. Całkowita beztroska zapewne uratowała mnie przed wpadką, bo celnikom nie przyszło do głowy, że można w tak bezczelny i jawny sposób obejść kontrolę celną. Zawrotne kariery biznesowe w latach 90-tych odbywały się na podobnych zasadach. Ludzie robili majątek, bo nie wiedzieli o rozlicznych przeszkodach podatkowych, zezwoleniach, licencjach. Gdyby znali różne bezsensowne przepisy, to nawet nie próbowaliby zaczynać, a zgodna z prawem próba pokonania biurokracji kończy się zazwyczaj zwycięstwem urzędników.

Po powrocie na morze dalej łowiliśmy śledzia, ale wyniki były mizerne, a z zaciągu było nie więcej niż cztery beczki. Part był też mizerny i cały zarobek to działalność handlowa. Pracy na pokładzie było niewiele, więc dużo czasu spędzałem na mostku. W tym czasie powoli wchodziły urządzenia elektroniczne do określania pozycji statku na morzu. Na brytyjskich wybrzeżach działały już automatyczne stacje wysyłające sygnały radiowe. Urządzenie na statku namierzało trzy takie stacje w sposób automatyczny, podając trzy kierunki. Wystarczyło wyrysować na mapie te trzy namiary i przecięcie linii wskazywało pozycję statku[19]. Był to ogromny postęp techniczny, który dokonywał się na naszych oczach. Nikt już nie stosował astronawigacji[20], czy nawet namierników optycznych[21]. W szkole te archaiczne metody przerobiliśmy, bo nigdy nic na morzu nie wiadomo i może się zdarzyć, że elektronika wysiądzie, a wtedy sekstans może uratować życie. Na studiach prawa morskiego uczył mnie znakomity profesor Matysiak. Na jednym z wykładów zaczął wykazywać bezsens szkolenia oficerów na żaglowcach, bo jest automatyzacja, nowoczesne urządzenia. Po co więc młodzież ma łazić po masztach i ciągnąć liny, skoro żaglowce nie przewożą już towarów. W porywie oburzenia wstałem i wygarnąłem profesorowi, że nie ma racji krytykując szkolenie na żaglowcach. Faktycznie nowoczesne systemy ułatwiają nawigację, ale na morzu zdarzają się sytuacje nieprzewidziane, a oceany są potężnym żywiołem. Aby przetrwać, trzeba wykazać się hartem ducha, siłą i odwagą, a cechy te bardzo dobrze kształtują żaglowce. Po wprowadzeniu radarów, które pozwoliły „widzieć we mgle” – paradoksalnie zwiększyła się liczba kolizji na morzu. Przed erą radarów, płynąc we mgle zachowywano się ostrożnie, statek poruszał się powoli, a na dziobie stał marynarz, nadsłuchiwał, wypatrywał przeszkody i co chwila uderzał w dzwon na ostrzeżenie. Po wprowadzeniu radarów kapitanom zaczęło się wydawać, że widzą wszystko na ekranie i zaniechano zwykłych środków ostrożności. Wystarczyła drobna pomyłka w odczycie wskazań i nieszczęście gotowe.

Przeloty na łowisko i z powrotem do portu macierzystego to czas odpoczynku i niekończących się rozmów o kłopotach dnia codziennego. Pomiędzy rejsami było tylko kilka dni wolnego i w tym czasie rybacy musieli załatwić wszystkie domowe zaległości. W moim przypadku musiałem zająć się towarem, który zgodnie z zapowiedzią szczęśliwie dotarł do domu. Najlepsze kawałki porozdawałem mamie, siostrom, kuzynkom, a resztę spieniężyłem na kapitał początkowy na następny rejs. Zastosowałem się do rad moich starszych kolegów i zainwestowałem w zegarki produkcji NRD marki „Ruhla” po 180 zł za sztukę. Były to buksiaki podłej jakości, ale na wyspach cieszyły się popytem po 1 funt za sztukę. Przelicznik był więc taki: 180 zł = zegarek „Ruhla” = 1 funt = 1 m krempliny = 800 zł. Jak łatwo wyliczyć dawało to pomnożenie kapitału początkowego o 444% w ciągu jednego miesiąca. Nie ma więc co się dziwić, że co niektórzy, aby dostać się na pływanie płacili spore łapówki. Łatwo było również esbekom nakłaniać marynarzy do współpracy. Wystarczyło delikwenta przyłapać na drobnym przemycie i zagrozić odebraniem książeczki żeglarskiej. Alternatywa – wylatujesz z pływania albo pływasz i donosisz, najczęściej kończyła się tym drugim rozwiązaniem. Że tak się dzieje, było wiadomym powszechnie wśród marynarzy i rybaków. Jeśli więc kogoś przyłapano na handlu i nadal pływał to wiadomo było, że musiał zgodzić się na donoszenie. W jego obecności rozmowy cichły lub dotyczyły spraw nieistotnych. Znam osobiście taki przypadek, że rybak przyznał się, że go przyłapali i musiał podpisać, i dlatego prosił, aby przy nim nic nie gadać. Przyjęliśmy to jako coś oczywistego i do głowy nikomu nie przyszło, aby go potępiać. Wiedzieliśmy, że każdy z nas może znaleźć się w podobnej sytuacji. Prześledziłem losy co najmniej kilkudziesięciu marynarzy – tajnych współpracowników SB czy też GPK. Przyczyną podjęcia współpracy w większości przypadków był uprzedni szantaż. Marynarze złapani w esbeckie sieci robili wszystko, aby się wywinąć – nie przychodzili na spotkania, pisali różne nieistotne bzdury, a w szczególności pozostawali za granicą. Tak zerwali się z esbeckiej smyczy tajni współpracownicy o pseudonimach „Władek”, „Konwalia”, „Karol”, których losy prześledziłem w oparciu o oryginalne dokumenty[22]. Każdy przypadek ucieczki tw wywoływał u esbeków prawdziwą panikę, gdyż zachodziło niebezpieczeństwo ujawnienia za granicą ich metod.

Wracając do głównego nurtu gawędy – udało mi się kupić 20 zegarków w kilku sklepach w Białogardzie i okolicznych miasteczkach. Więcej nie było. Zegarki były stosunkowo małe i łatwo było je ukryć. Dla Angoli cena 1 funta była bardzo atrakcyjna, a więc biznes mógł się rozwijać. W Dalmorze zamustrowali mnie na „Rozogę”, bo moja „Rega” poszła do stoczni na przegląd. Po wyjściu z portu każdy opowiadał, jak spędził wolny czas. W załodze był młodszy rybak, typ dość prymitywny i wulgarny. Opowiadał, że tuż przed wyjściem w morze miał przyjemność z prostytutką, ale na koniec uciekł i nic jej nie zapłacił. Chełpił się tym bezczelnie, uważając się za spryciarza. Bosman puszczając do nas oko powiedział cwaniakowi, że jego godziny są policzone, bo niezapłacenie prostytutce sprowadza nieszczęście i marynarz taki niechybnie ginie na morzu. Pozostali poparli bosmana i zaczęli opowiadać o licznych przypadkach tragicznego losu kutwy oszczędzającego na dziwkach. W miarę słuchania mina naszego gieroja rzedła i stawał się coraz smutniejszy. Aby zalać robaka, upił się do nieprzytomności. Nasi kawalarze tylko na to czekali. Granatowym tuszem od pieczątek wysmarowali klejnoty delikwenta. Następnego dnia przez specjalne wywiercone dziury w kiblu obserwowali reakcję dusigrosza. Zgodnie z przewidywaniami, jak tylko opuścił spodnie, wybałuszył gały z przerażenia i pobiegł do radiooficera, który na statku pełnił funkcję medyka. Radzik uprzedzony wcześniej założył gumowe rękawiczki i przez lupę obejrzał przedmiot troski pacjenta. Po głębokim namyśle orzekł, że jest to skomplikowany przypadek połączenia kiły, syfilisu i rzeżączki i musi przez radio skonsultować z kliniką weneryczną ten szczególny przypadek. Na polecenie specjalistów zaaplikował pacjentowi miksturę, po zażyciu której gębę wykrzywiło mu okrutnie. Faktycznym twórcą był szef kuchni, który pomieszał najbardziej ostre przyprawy, jakie miał pod ręką. Aby lekcja pokory była skuteczna dusigrosz musiał ją łykać trzy razy dziennie przez tydzień. W miarę kolejnych kąpieli oznaki choroby ustępowały, co oczywiście radzik przypisywał fenomenalnym właściwościom lekarstwa. Młodzianowi ostatecznie dano spokój, gdy solennie przyrzekł, że natychmiast po powrocie odszuka dziewczynę i wypłaci jej zalegle wynagrodzenie razem z sowitą premią.

Takie to zabawy urządzali rybacy, gdy nie mieli co robić. Krotochwile skończyły się, gdy przyjechaliśmy na łowisko. Rozoga miała prowadzić połowy na północ od Szkocji wokół Szetlandów, w miejscu ponurym, wietrznym i mglistym. Głównym celem były dorsze i dorszokształtne czerniaki, plamiaki, witlinek. Trafiały się również ostroboki, dorady i halibuty. Pewnego razu wpadł nam do sieci prawdziwy olbrzym, halibut, który ważył ponad 200 kg. Leżał na pokładzie, a my urządziliśmy zabawę zjeżdżając z niego na gumowcach jak z górki. Wszystkie gazety szkockie napisały o naszym okazie i pokazywano zdjęcie rekordowego olbrzyma. Oprócz tego olbrzyma złapaliśmy jeszcze dwa po około 50 kg, które wyglądały równie imponująco. Złowioną rybę mieliśmy sprzedawać w Aberdeen albo też w Granton, portowej części Edynburga. Częstotliwość wejść do portów uzależniona była od wyników połowów i od szybkości, z jaką zapełniały się ładownie. Zazwyczaj po ośmiu dniach połowów byliśmy maksymalnie załadowani i trzeba było płynąć do wyładunku. Praca była ciężka i monotonna. Co 2-4 godziny wydawaliśmy siatkę i dlatego kradliśmy sen w krótkich przerwach. Nie było nawet szansy, aby pospać dłużej, bo praca szła na okrągło. Miałem trochę lepiej, bo co drugi tydzień na zmianę z kolegą pełniłem wachty nawigacyjne przy sterze i przerwy były dłuższe. Pogorszyły się warunki bytowe, bo dostałem kabinę na samej rufie, tuż nad śrubą. W czasie sztormu, a bywał on bardzo często, co chwila śruba wynurzała się częściowo z wody i wtedy następowały potężne wibracje szczególnie odczuwalne w mojej kabinie. Statkiem trzęsło tak, że plomby z zębów mogły powypadać. Aby przetrzymać takie warunki, potrzebna była, oprócz miłości do morza, dodatkowa motywacja. Były nią pieniądze i okazało się, że jest ich sporo. Szkot Clarc, który kupował nasz towar, płacił za rybę, która była w ładowniach. Do wyładunku wynajmował część załogi. Potrzebował szesnastu osób – po osiem w ładowni i na samochodach. Cała załoga to trzydzieści osób, więc powstał konflikt, kto ma pracować dla Szkota. Rybacy pokładowi przeforsowali, że to im należy się ta praca i tak już zostało. Byłem w tej grupie i zostałem dopuszczony do udziału w zarobkach. Za jeden wyładunek trwający około osiem godzin dostawaliśmy po 50 funtów na głowę. Na owe czasy był to majtek ogromy, bo jeden funt wart był około 2,5 dolara, tj. około 250 zł. Osiem godzin pracy to 12.500 zł, a więc sześciomiesięczna przeciętna pensja. Bez sensu było przywozić funty do kraju. Kupowaliśmy kremplinę, zamieniając jednego funta na 800 zł. Przelicznik był taki: osiem godzin pracy to 50 funtów, to 50 metrów krempliny, to 40.000 zł. Majątek wprost niewyobrażalny dla osiemnastoletniego chłopaka. Inni koledzy zarabiali podobnie i po skończonych praktykach byliśmy królami życia. Cud prawdziwy, że nie poprzewracało nam się w głowach, choć trochę wody sodowej uderzyło. Był przypadek, że kiedy nie chcieli nas wpuścić na dancing do Hotelu Skanpol w Kołobrzegu, to jeden z kolegów wyjął największy nominał, banknot pięćsetzłotowy i machając przed nosem bramkarza podpalił. Ochroniarz szybko go ugasił i wpuścił nas. Innym razem koledzy będąc w restauracji Fregata zażyczyli sobie, aby kelner umył im nogi w szampanie. Zlecenie poparli tak dużą kwotą, że kelner na oczach wielu rozbawionych gości wlał kilka szampanów do miski i dokonał w tym szlachetnym trunku ablucji. Przypomnieć należy, że szampan należał do towarów deficytowych i pojawiał się zazwyczaj tylko przed Nowym Rokiem. Dwaj inni koledzy, aby zaspokoić ułańską fantazję, ruszyli wynajętą taksówką na wycieczkę do Zakopanego i z powrotem. Moja mama była osobą dość przezorną i prawie całą zarobioną przeze mnie kasę włożyła na książeczkę oszczędnościową, którą mogłem oglądać tylko z daleka. Co nieco jednak zostawiłem dla siebie i po powrocie z morza mogłem trochę poszaleć.

Wróćmy jednak na morze. Częste pobyty w portach pozwoliły mi bardzo dobrze poznać Edynburg i Aberdeen. W Edynburgu szczególnie spodobała mi się parada z okazji przybycia królowej angielskiej. Kilka razy byłem na meczach piłki nożnej i podziwiałem fantastyczną atmosferę, jaką potrafili stworzyć kibice.

W wolnych chwilach szwendaliśmy się po mieście. Pewnego razu z dwoma rybakami weszliśmy do pubu, aby napić się piwa. Byliśmy zaskoczeni, bo sala była nieoświetlona. Stanęliśmy blisko drzwi, zastanawiając się, co dalej robić. Ostre światło reflektora wycelowało w naszą trójkę i podbiegła do nas goła dziewczyna. Chwyciła kolegę za krawat i zaczęła ciągnąć go na środek sali, a równocześnie drugą ręką rozpinała mu rozporek. Rybak bronił się nieśmiało, mówiąc „no, no please”, ale dziewucha była uparta, za co otrzymała z sali gromkie brawa. W tym czasie byliśmy już w Polsce trochę obeznani ze striptizem. Za Gomułki była to rozrywka niedostępna. Objęcie władzy przez Gierka poluzowało wcześniejsze purytańskie obyczaje i dancingi zaroiły się dziewczynami wdzięcznie zrzucającymi z siebie ciuszki. Był to jeden z elementów polskiego otwarcia i podążania za Europą. Inną niedostępną u nas rozrywką były kina wyświetlające tylko i wyłącznie filmy erotyczne. Jedno z nich nazywało się „Seven cats” i cieszyło się wśród rybackiej braci sporym powodzeniem. Po raz pierwszy zobaczyłem też filmy z Rogerem Moorem grającym Jamesa Bonda. W filmach tych agent 007 zwalczał komunistycznych szpiegów i dlatego były one w Polsce na indeksie. Innym dziwolągiem była dyskoteka urządzana w podziemiach kościoła. Trafiłem tam dość przypadkowo, ale nie byłem w stanie tańczyć mając świadomość, że jestem w kościele.

Kiedy minęło już pierwsze zafascynowanie wspaniałym Zachodem, zacząłem uważnie przyglądać się ludziom i obserwować ich zachowanie. Zauważyłem, że do pubu pięknym sportowym kabrioletem podjechał młody chłopak z dziewczyną. Oboje weszli do środka. Dziewczyna usiadła przy stoliku, chłopak przyniósł jej piwo, a sam poszedł z kolegami grać w rzutki. Trwało to jakąś godzinę, po czym chłopak wrócił i obydwoje bez słowa wyszli z pubu. Nie wyobrażałem sobie, aby w Polsce chłopak mógł się tak zachować wobec dziewczyny. Kiedy wyładowaliśmy ryby, trafiało się, że spadały one na ziemię. Eleganckimi samochodami podjeżdżali ludzie i zbierali z ziemi te ryby. W Polsce samochody w tym czasie posiadali tylko bardzo bogaci ludzie. Sporym więc szokiem było, że bogacz w naszym pojęciu zachowuje się jak lump.

Z załogi najbardziej zapamiętałem I oficera. Do jego obowiązków należało uaktualnianie map morskich i logi, tj. książek, w których były opisy wejść do portu, szlaków żeglugowych, oznakowań morskich, itp. Dane te co jakiś czas zmieniały się. Na przykład postawiono nową boję czy też zmieniono charakterystykę światła i należało wszystkie zmiany nanosić na mapy i do logi. Mapy i książki były w języku angielskim i zorientowałem się szybko, że I oficer ni w ząb nie zna angielskiego i nawet nie potrafi policzyć do dziesięciu w języku Szekspira. Było to co najmniej niezwykłe, bo nie mogłem sobie wyobrazić, jak możliwy był awans oficera bez podstawowej umiejętności posługiwania się angielskim. W czasie jakiejś zakrapianej imprezy spytałem wprost. Dowiedziałem się, że nasz I oficer to emerytowany pułkownik SB, który w ten sposób dorabiał sobie do emerytury. Wykazywał on totalną ignorancję i nie miał jakichkolwiek kwalifikacji, żeby pełnić funkcję oficerską. Nasz kapitan musiał to tolerować i zauważyłem, że nie pozwalał, aby I oficer wydawał jakiekolwiek istotne polecenia. Kiedy więc pełnił on wachtę, to kapitan też siedział na mostku i pilnował go.

Ignorancja zawodowa I oficera była szokująca, ale reszta załogi prezentowała znakomite rzemiosło rybackie. Kapitan bardzo dobrze znał wody, na których łapaliśmy ryby. Miał ogromną ilość zapisków z oznaczeniami różnych przeszkód, wraków, kamieni, na których mogły niszczyć się nasze sieci. Pomimo przezorności bardzo często sieci się rwały, albo traciliśmy je bezpowrotnie na przeszkodach leżących na dnie. Po około miesiącu zgubiliśmy kilka siatek, a reszta była w ciągłych naprawach. Przydały się trzy lata spędzone na sieciarni i bez problemu operowałem kleszczką[23]. Na zebraniu załogi uradziliśmy, że nie ma co liczyć na nasze przedsiębiorstwo i musimy sami za własne pieniądze kupić nowe siatki. Przy najbliższym wejściu do portu część ryby sprzedaliśmy „na boki”, a za uzyskane pieniądze kupiliśmy nowe sieci. Zostało jeszcze trochę pieniędzy na telewizor do mesy. W tym czasie polskie telewizory działały w innym systemie nadawania i niemożliwy był odbiór telewizji brytyjskiej.

Na Rozodze byliśmy ponad trzy miesiące. Na początku października dyrektor szkoły zadecydował, że powinniśmy wracać, bo rozpoczęła się piąta, maturalna klasa. W Aberdeen przesiadłem się na Rudawę, która wracała do kraju. W czasie podróży powrotnej dowiedziałem się, że załoga Rudawy prowadziła rozgrywki warcabowe. Wygrał je mechanik, który dorabiał w ten sposób, że siadywał w gdyńskiej hali targowej i rozgrywał partyjki na pieniądze. Ktoś zapytał mnie, czy gram w warcaby. Kiedy wygrałem kilka partii, moi nowi koledzy uznali, że powinienem zmierzyć się z mistrzem. Pierwsza potyczka zakończyła się remisem, co wywołało zdziwienie, bo mechanik bezapelacyjnie wygrywał ze wszystkimi. W czasie drugiej partii w mesie zebrała się cała załoga, aby mi kibicować na zasadzie „bij mistrza”. Wygrałem, co było ogromną sensacją, a pokonany czempion zaoferował, że odda zdobytą nagrodę, piękny skórzany portfel. Później już bez udziału publiczności rozegraliśmy kilka partii i pokonany mistrz srodze się na mnie zemścił, spuszczając mi lanie za każdym razem.

Kilka zdań podsumowania. Uważam, że zostaliśmy przez szkołę bardzo dobrze przygotowani do wykonywania zawodu. Praktyki morskie były różnorodne i pozwoliły nabyć przydatne umiejętności. Nie słyszałem, aby były jakieś zastrzeżenia do fachowych umiejętności moich kolegów, którzy w większości pozostali na morzu. Wybrałem inną drogę życiową. Bardzo przeżywałem długie rozstania z krajem i brak bieżących informacji. Na przykład w czasie jednego z rejsów Polska grała z Anglią słynny mecz, w którym wygraliśmy 2:0, a bramkę zdobył Lubański. Byliśmy w takim miejscu na morzu, że nie docierały do nas żadne informacje, co dla zapalonych kibiców było męką niepojętą. Nie istniał wtedy Internet, nie było dostępu do gazet, a ogólnikowe wiadomości przekazywała drogą telegraficzną, tzw. „gazeta morska”. Rozmowa przez telefon z najbliższymi na lądzie była możliwa tylko w szczególnych przypadkach. Listy szły bardzo długo. Z opowieści rybaków wynikało, że długa nieobecność na lądzie może mocno skomplikować życie rodzinne. Odcięcie od domu i brak możliwości wpływania na bieżące sprawy były bardzo dokuczliwe. Marynarze długo przebywający w morzu stawali się nerwowi, pobudliwi i denerwowało ich dosłownie wszystko. Zauważyłem, że po stu dniach pobytu w morzu zaczynał się okres latających talerzy. Siedzący obok mnie rybak, kiedy zobaczył, że jajecznica jest usmażona nie tak jak on lubi, cisnął talerzem w stewarda. Wcześniej był to bardzo miły, spokojny i opanowany człowiek.



[1] Nawet najlepsi pływacy są w stanie utrzymać się w lodowatej wodzie zaledwie kilka minut.

[2] Wbrew nazwie książeczka przeznaczona była dla wszystkich marynarzy i rybaków, którzy jak wiadomo z żeglarstwem mają obecnie niewiele do czynienia.

[3] Popularna nazwa budynku, w którym mieściło się Liceum Ogólnokształcące im. M. Kopernika w Kołobrzegu, która pochodziła od koloru cegieł, z której był wykonany.

[4] Mesa – pomieszczenie na statku, gdzie zazwyczaj je się posiłki.

[5] Sieci zastawne – rodzaj narzędzia połowowego, który swobodnie unosi się w toni. Jest to narzędzie połowu bierne, bo to ryba wpływa w sieć, natomiast narzędzia aktywne to takie, kiedy siatka porusza się i zagarnia rybę.

[6] Slip – pochylnia.

[7] Mazut – gorszej jakości olej napędowy.

[8] Włok – aktywne narzędzie połowu, które statek ciągnie za sobą. Kształtem przypomina duży worek rozszerzający się u wlotu i zwężający na końcu.

[9] Deski trałowe – element  zestawu sieciowego. Działają jak sterówki w samolocie i powodują, że wlot włoka jest maksymalnie rozszerzony na boki.

[10] Skrzydła – część włoka przy jego wylocie, mająca na celu zagarnianie ryb do środka, gdzie wpadały w gardziel, a później w worek.

[11] Worek – końcowa część włoka, w której gromadziły się ryby

[12] Sznurówka – linka, którą zawiązany był dolny koniec worka. Po jej rozwiązaniu worek otwierał się.

[13] Możliwość wyjazdu na podstawie pieczątki w dowodzie osobistym pojawiła się w kilka lat później.

[14] W tym czasie jeden funt angielski dzielił się na 20 szylingów, a 1 szyling na 12 pensów.

[15] Szyper – tak nazywano kapitana statku rybackiego.

[16] Przechyłościomerz pokazywał kąt przechyłu bocznego statku i maksymalnie wychylał się na około 50o.

[17] Kaszorek – rodzaj łopaty do ryb. Zamiast metalowej szufli był prostokątny pręt, a w środku siatka.

[18] Wasze błagadarodie – formuła grzecznościowa używana w Rosji i na kresach wschodnich. Rozumiałem ten zwrot jako „witam waszą dostojność” (dobrze urodzony) bądź coś w tym rodzaju.

[19] Był to tzw. system Decca, obecnie już nieużywany, gdyż został wyparty przez nawigację satelitarną.

[20] Astronawigacja – nawigacja przy wykorzystaniu kątów poziomych między linią horyzontu a daną gwiazdą, pozwalająca na określenie pozycji geograficznej.

[21] Namierniki optyczne – urządzenie montowane na kompas, które pozwalało określić namiar (kąt) na dany punkt, na przykład pławę czy latarnię.

[22] Sprawy te szerzej opisałem w książce „Kołobrzeg – twierdza „Solidarności”” na stronach 352-354.

[23] Kleszczka – specjalna „igła” sieciarska, na której nawinięty był sznurek, służący do napraw sieci.

Napisane przez:

Jeden komentarz do “Rozdział 6. W którym będą opowieści z mórz i oceanów”

  1. 10.10.2014 o godz. 13:07, wojtek pisze:

    nie moge sie naczytac do syta

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.