Rozdział 8. O dziewczynach

 

W zamierzchłej przeszłości, czyli w czasach, gdy chodziłem do TRM-u, koleżanek szkolnych nie miałem. W stu procentach byli to koledzy. Kadra pedagogiczna też była męska, ale zdarzały się nauczycielki. Oprócz bibliotekarki była to opisywana wcześniej Malina, a także Mrówa i Baba Ryba. Krótko uczyła nas rosyjskiego młoda nauczycielka, ale nie radziła sobie z nami. Zrezygnowała, kiedy Mareczek rozpalił jej ognisko pod krzesłem. Z ubolewaniem stwierdzam, że chuligaństwo w szkole to nie jest wymysł ostatnich lat. Kobieca była też obsługa sekretariatu i stołówki. Reszta to same chłopy. Obracaliśmy się prawie wyłącznie w męskim towarzystwie, ale w żaden sposób nie ograniczało to naszych zainteresowań płcią odmienną. Szkoły koedukacyjne są normą, ale coraz powszechniej zaczyna się dostrzegać zalety szkół wyłącznie męskich lub żeńskich. Badania potwierdzają, że młodzież w takich szkołach osiąga relatywnie lepsze wyniki niż w szkołach mieszanych. Technikum Rybołówstwa Morskiego nie było efektem eksperymentów pedagogicznych, ale męskość szkoły była podyktowana ciężkim zawodem rybaka, który mieliśmy wykonywać. W latach sześćdziesiątych nastąpił odwrót od stalinowskiej i bolszewickiej praktyki sadzania kobiet na ciągnikach i zmuszania ich do najbardziej brudnych i ciężkich prac. Socjalizm w wersji gomułkowskiej  i gierkowskiej uznawał, że kobieta nie powinna już stać przy martenowskim piecu czy fedrować węgiel. Praca w rybołówstwie została uznana za zbyt ciężką i szkodliwą dla zdrowia kobiet. Przynajmniej w tym zakresie socjalizm okazał swoją ludzką twarz.

 

Brak dziewczyn w najbliższym otoczeniu powodował, że bardziej skorzy byliśmy do dzikich wygłupów. Co by nie mówić, kobiety niewątpliwie łagodzą obyczaje, przy czym nie mam na myśli obecnych amazonek stojących na czele band i popisujących się bezwzględnym okrucieństwem. W poprzednim roku w naszym rejonie taka sama była liczba zabójstw spowodowanych przez mężczyzn, jak przez kobiety. Jak się wydaje, jest to nieuchronny uboczny efekt postulatów całkowitego zrównania płci.

 

Moja młodość upływała w czasach, gdy dziewczyny dość jeszcze nieśmiało nosiły spodnie i częściej widać je było w powabnych krótkich spódniczkach i sukienkach. Królowała moda mini, co szalenie nam się podobało. W tym czasie mundur nie był obciachowy i kojarzył się dziewczynom bardzo pozytywnie. Chłopak w marynarskim mundurze miał przewagę nad cywilnym kolegą. Zawód rybaka czy marynarza był na topie zarobków, ale nie sądzę, aby była to jedyna przyczyna naszych przewag. Od rówieśników byliśmy bardziej otwarci i pewni siebie. Pływaliśmy po morzach, byliśmy w obcych portach, co pozostawało poza zasięgiem możliwości przeciętnych ludzi. Dla dziewczyn chodzenie z chłopakiem z TRM-u było powodem do dumy. Kontakty z dziewczynami przybierały różną postać, w zależności od naszego wieku. W pierwszej klasie, gdy mieliśmy 15 -16 lat, rozanielony Wojtek przybiegł i cały w pąsach wyznał: „Chłopaki, nie uwierzycie, skradłem Ani buziaka”. Chodziliśmy wtedy z dziewczynami zachowując odpowiednią odległość, rozmawialiśmy najczęściej o wydarzeniach szkolnych. Bardziej zażyłą znajomość cechowało trzymanie się za ręce, a buziak na pożegnanie to szczyt szczęścia. W miarę upływu czasu stawaliśmy się bardziej śmiali, a później jeszcze bardziej. Dwóch moich kolegów doszło do takiej poufałości, że skończyli szkołę z obrączkami na palcach.

 

W początkowych latach mojej szkolnej edukacji królowały prywatki. Byłem chętnie zapraszany na takie imprezy, bo dobrze zmieniałem płyty w przyćmionym świetle i miałem silne uderzenie przy wybijaniu korków z butelek wina. Wstydziłem się tańczyć, bo ni w ząb nie umiałem. Sytuacja uległa poprawie w drugiej klasie. Szkoła zorganizowała naukę tańca towarzyskiego w naszej internatowej świetlicy. Po złożeniu stołu do ping-ponga robiło się dużo miejsca. Opanowanie kroków walca, tanga, rumby i cza-czy pozwoliło mi bardziej uwierzyć w swoje siły w rock’n’rollu, w tańcach kółkowych, a nawet w wolnych przytulankach. Na lekcje tańca towarzyskiego przychodziły dziewczyny z medyka i była okazja do bliższych znajomości. Chłopcy w granatowych mundurach najczęściej chodzili z dziewczynami z medyka. Być może brało się to stąd, że przyszłe pielęgniarki, poznając zawiłości budowy anatomicznej, były bardziej śmiałe i mniej kapryśne. Wielu kolegów znajdowało swoje obiekty westchnień w innych szkołach. Okazją ku temu były częste zabawy szkolne. Prócz tego istniało również dość szczególne miejsce spotkań. Lekcje religii mieliśmy u franciszkanów w piwnicach budynku przy tzw. małym kościółku nad rzeką. Na sobotnie wieczory salka katechetyczna zamieniała się w dyskotekę. Eksperyment ten nie trwał zbyt długo, bo franciszkanie przenieśli się do nowej siedziby przy ulicy Jedności Narodowej. Taka była codzienność, dość typowa dla naszego wieku i czasów, w których przyszło nam być młodymi.

 

Były też i ekscesy – zachowania nie zawsze mądre, ale oddające specyfikę naszej szkoły i łobuziaków ją zaludniających.

 

Nasza stała droga z internatu do stołówki w podziemiach biblioteki miejskiej wiodła obok małego kościółka na rzeką. Przy wąskiej uliczce naprzeciwko świątyni były dwa małe stare domy, których teraz już nie ma. Na pierwszym piętrze mieszkała dziewczyna, nazwijmy ją Bożenka, której uroda była dość wątpliwa, a maniery i zachowanie wskazywały, że przynależy do świata lumpenproletariatu[1]. Przechodziliśmy tą drogą kilka razy dziennie, a Zenek od czasu do czasu klaskał w ręce, wtedy Bożenka wychylała się przez okno i zagadywała. Któregoś razu, w niedzielę rano, szedł z nami też Waldek. Kiedy Bożenka jak zwykle po usłyszeniu klaskania wychyliła się z okna na pierwszym piętrze, Waldek z właściwą sobie bezpośredniością powiedział Bożence, żeby umyła głowę i co nieco się ogarnęła, bo straszy ludzi swoim widokiem. Dziewczyna poczuła się mocno urażona i nie pozostała dłużna, wysyłając pod naszym adresem wiązkę bluzgów. W tym momencie drzwi kościoła otworzyły się i zaczęli wychodzić ludzie z porannej mszy. Bożenka w zapale oratorskim nie przestała ciskać mięsem, wydzierając się ile miała sił w płucach. Oczywiście natychmiast daliśmy nogę, a zdezorientowani parafianie nie wiedzieli, z jakiego powodu Bożenka tak się piekli w niedzielny poranek pięć metrów od kościoła.

 

W kilkanaście lat później zetknąłem się z Bożenką już jako prokurator. Przychodziła do mnie żaląc się na swojego męża, który podobno bijał ją regularnie. Statystyka w takich przypadkach mówi o patologii rodziny, jakby to związek małżeński był przyczyną nieszczęść kobiet. Przykład Bożenki pokazuje, że nadużyciem jest przypisywanie rodzinie destrukcyjnych właściwości. Prawdopodobnie bez względu na to, czy Bożenka byłaby w małżeństwie, czy też nie, to i tak mieszkałaby na melinie, a opieka społeczna dostarczałaby pieniędzy na kolejne nalewki wiśniowe lub „wynalazki”[2].

 

Kiedy istnieje zwarte skupisko chłopców i pojawia się przedmiot westchnień, może dochodzić do konfliktów, swarów, a nawet bójek. Tak było i w środowisku teeremowców. Nie będę opowiadał o zwadach, bo to mało ciekawe, a przytoczę historyjkę dokładnie odwrotną. Pewien kolega chodził ze śliczną dziewczyną, nazwijmy ją Kasia. Spodobała się ona i Zenkowi, który próbował  dyskretnie ja odbić, ale nic nie zdziałał. W desperacji Zenek zaproponował koledze zawarcie transakcji.

 

– Pozwól mi chodzić z Kasią, a jestem gotowy zrobić dla ciebie wszystko.

 

Początkowo chłopak Kasi zdecydowanie odrzucił propozycję, ale gdy po pewnym czasie jego namiętność poczęła gasnąć, zaczął przychylniej rozważać propozycję. Po negocjacjach koledzy zawarli deal, na mocy którego chłopakiem Kasi został Zenek. Był tylko jeden problem – zmianę musiała zaakceptować Kasia, a była to dziewczyna rzutka i niewątpliwie znała swoją wartość. Nie znam wszystkich szczegółów, ale podmiana została przeprowadzona w perfekcyjny sposób i Kasia nawet nie zauważyła, że ma nowego chłopaka. Niewątpliwie chłopcy musieli dobrze orientować się w kobiecej duszy, skoro dokonali takiego wyczynu.

 

Mój szkolny kolega Jasiu, autor „S@motności w sieci” i kilkunastu innych znakomitych pozycji, jest określany jako najwybitniejszy polski specjalista od duszy kobiecej. Gdzie się tego nauczył? Oczywiście w TRM-ie, a historie miłosne kolegów były jego pierwszym poligonem doświadczalnym. W początkowym etapie nauki w TRM-ie Jasiu nie zdawał sobie sprawy, co jest jego głównym powołaniem i w jakiej dziedzinie ma największe talenty. Zamiast obserwować dziewczyny i poznawać tajniki ich jakże skomplikowanej duszy , stał przed tablicą w internacie, rozwiązując zadania matematyczne. W sobotni wieczór zastał go przy takiej rozrywce nasz kierownik zwany Torrero. Strasznie się zdenerwował i wydał Jasiowi rozkaz natychmiastowego udania się na dyskotekę. Kto inny być może nie posłuchałby, ale Jasiu, acz niechętnie, poczłapał na zabawę. Od owego pamiętnego dnia Jasiu przełamał się i zaczął zbierać kapitał doświadczeń, aż doszedł do obecnej pozycji najbardziej poczytnego polskiego pisarza, szczególnie wśród rosyjskich kobiet.

 

Powróćmy jednak do głównego nurtu gawędy krotochwilnej. Przed maturą mieliśmy po 20 lat, a zachowywaliśmy się jak rozbrykane źrebaki. Dwóch kolegów wpadło na pomysł, że poderwą nasze kucharki. Dziewczyny były hoże i nie trzeba było ich specjalnie namawiać. Po kolacji Czarna Jadźka i jej koleżanka zrzuciły fartuszki i pognały z uczniami na dancing. Chłopcy byli hojni i wódeczka lała się szerokim strumieniem. Kucharki ledwo trzymały się na nogach, ale nasze casanovy zdołały je przemycić nad ranem do internatu. Dziewczyny zasnęły i być może sprawa rozeszłaby się po kościach, gdyby nie fakt, że miały one od 6 rano pracować i przygotowywać śniadanie. Tłumek uczniów bezskutecznie dobijał się do stołówki. Rozpoczęło się poszukiwanie zaginionych kobiet, bo na dodatek zabrały ze sobą wszystkie klucze. Któremuś z wychowawców internatu przypomniało się, że widział kucharki wychodzące w towarzystwie chłopców. Sprawdzono pokój podejrzanych i odnaleziono zguby, ale były w stanie wyłączającym możliwość podjęcia pracy. Sprawcy zamieszania zostali zawezwani przed oblicze dyrektora Dzionka.

 

– Czyż Wam nie wstyd!? – padło dość retoryczne pytanie.

 

– Wstyd, bardzo nam wstyd, Panie Dyrektorze.

 

– A dlaczego się wstydzicie?

 

– Bo były bardzo brzydkie.

 

Zapomniałem na początku napisać, że królowa kuchni Czarna Jadźka miała ponad czterdzieści lat, a jej koleżanka była niewiele młodsza. Z dzisiejszej mojej perspektywy to bardzo młode kobiety, ale wtedy wyglądało to zupełnie inaczej.

 

Bardziej niebezpieczną przygodę miał Stefan, z którym dzieliłem pokój w klasie maturalnej. Miał on dziewczynę, której ojciec był zawodowym oficerem, tak zwanym „zielonym”, i wprost obsesyjnie nie cierpiał marynarzy. Stefek unikał więc ojca dziewczyny, który odgrażał się, że jeżeli go zdybie z córką, to nafaszeruje go śrutem z dubeltówki. W wieczór poprzedzający maturę z matematyki, aby się odprężyć, poszedł z nią na dancing do „Fregaty”. Po zabawie Stefek na niezłej bani nie bał się już tak bardzo przyszłego teścia. Dziewczyna mieszkała na wysokim parterze w domku, a rodzice mieli sypialnię na piętrze. Narzeczona weszła cichutko do domu i otworzyła okno, przez które Stefan zaczął się mozolnie wdrapywać. Wypita wódka nie poprawiała mu koordynacji ruchów i w efekcie hałas zbudził czujnego rodzica. Oficer chwycił dubeltówkę i wypalił w górę, a Stefek tak się przestraszył, że spadł w krzewy pod oknem. Zanim się wygramolił, przyjechała milicja i zatrzymała rzekomego włamywacza. Przez kilka godzin Stefek tłumaczył, jak to było naprawdę. W pewnej chwili przypomniał sobie, że zaczyna się jego matura.

 

W tym czasie razem z kolegami stałem przed szkołą i przestępując nerwowo z nogi na nogę czekałem, aż wpuszczą nas na salę gimnastyczną, gdzie czekały już na nas stoliki i zalakowane koperty z pięcioma zadaniami do rozwiązania. W tym momencie  pod szkołę podjechała milicyjna nyska i wysiadł z niej Stefek niezupełnie świeży i przytomny. Nie wiedzieliśmy, co się stało, ale przekrwione oczy, blade lica i wyraźnie nieświeży oddech mówiły, że Stefek musiał mieć ciężką noc. Dwóch silnych wzięło Stefka pod ręce i tak wkroczyliśmy na salę egzaminacyjną. Traumatyczne przeżycia i spokój na sali spowodował, że Stefek rozprężył się i uciął sobie drzemkę. Dzionk próbował go delikatnie potrząsać za ramię, ale drzemka Stefka zamieniła się w głęboki zdrowy sen. Nauczyciele szeptali między sobą i zastanawiali się, co zrobić z tym fantem, tj. ze Stefkiem. Najprawdopodobniej regulamin nie przewidział takiej sytuacji, a skoro abiturient nikomu nie przeszkadzał to uznali, że lepiej nie robić afery i poczekać na dalszy rozwój wypadków. Kiedy Stefan odsypiał oparty o ławkę, maturzyści toczyli wojnę podjazdową z nauczycielami. Po sali latały ściągi i trzeba było wytężyć całą inteligencję i zaangażować cały kunszt aktorski, aby dyskretnie skorzystać  z niedozwolonych pomocy.

 

Po upływie około dwóch godzin Stefan obudził się. Początkowo nie wiedział, gdzie się znajduje, ale po chwili dzięki wrodzonej lotności umysłu uświadomił sobie sytuację. Aby nie tracić czasu, poprosił Dyrektora Dzionka o pomoc, bo nie może odczytać ze znacznej odległości zadań wypisanych na tablicach. Dyrektor z lekkim przekąsem zauważył, że co niektórzy już kończą, ale z życzliwości podyktuje mu zadania. Stefan najwyraźniej na dancingu nie miał czasu, aby powtórzyć materiał z matematyki, więc zaczął rozglądać się po sali. Tuż przed nim siedział Andreas, chłopak niezwykle uzdolniony, który w brudnopisie miał już rozwiązane wszystkie zadania i akurat pilnie przepisywał je na czysto na specjalnie oznakowane arkusze. Stefan nie namyślając się podszedł do niego, zabrał brudnopisy i pomimo pantomimicznych protestów położył je przed sobą na ławce, a następnie zaczął pracowicie przepisywać. Do dzisiaj zachodzę w głowę, jak ta wprost bezczelna akcja i jawne przepisywanie cudzego brudnopisu pozostały niezauważone. Wszyscy musieli kryć się ze ściągami, a Stefek przepisywał jak ze swojego. Być może zadziałała zasada, że pod latarnią jest najciemniej. Aby za bardzo nie przedobrzyć, Stefan przepisał jedynie niektóre zadania, tak, aby wystarczyło na silną czwórkę.

 

Czy z opowiastki tej należy wymusnąć wniosek, że najlepszy sposób przygotowania się do matury to ostro zabalować na dancingu z ukochaną córeczką oficera i myśliwego na dokładkę? Ależ nie! Historię tę opisałem, aby wykazać, jak szlachetnie potrafiła zachować się Milicja Obywatelska i jak w 1974 roku jej funkcjonariusze doceniali pęd do nauki.

 



[1] Lumpenproletariat – określenie z czasów rzymskich, oznaczało dosłownie osobę mającą tylko żonę.

[2] Wynalazki – ogólna nazwa trunków, takich jak denaturat, spirytus salicylowy, tanie wody kolońskie zawierające alkohol.

 

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.