Rozdział 1. W którym opisuję moją drogę do TRM-u

W mojej rodzinie nigdy nie było tradycji morskich. Mama miała swoje korzenie na wileńszczyźnie, a ojciec na kielecczyźnie. Przodkowie zajmowali się raczej rolnictwem, a o rybołówstwie nawet nie myśleli. Jako trzyletnie pacholę wraz z całą moją rodziną zostałem przesiedlony wbrew swojej woli z powiatu lidzkiego do Białogardu. Właśnie tutaj znaleźliśmy swoją drugą małą ojczyznę. Gdy byłem już dorosły, podziękowałem Ojcu, że ruszyliśmy na Zachód, ale z przekorą prosiłem o wyjaśnienie, dlaczego zatrzymaliśmy się w pół drogi.

Moja droga do TRM-u nie wiodła przez tradycje rodzinne, ale przez książki i sport. W Szkole Podstawowej Nr 5 w Białogardzie nauczycielem w-fu był Janusz Bernat. Szaleliśmy za nim i wraz z kolegami nadaliśmy mu przydomek „Magik”. Miał on niekwestionowany autorytet, który po części był spowodowany jego grą w podstawowej piątce drugoligowej drużyny koszykarskiej Iskry Białogard. Nie było wtedy ekstraklasy, a więc druga liga to tak jak teraz pierwsza. Dwudziestopięciotysięczny Białogard był niezwykle usportowiony, gdyż oprócz zespołu koszykarskiego mieliśmy drużyny Orła i Iskry w ekstraklasie ciężarowców, a kilku białogardzkich lekkoatletów trafiło do reprezentacji Polski. „Magik” grał na pozycji rozgrywającego. Bardzo rzadko rzucał, ale wszystko na boisku widział, a jego dogrania piłki były idealne, „w tempo” i otwierały innym prostą drogę do kosza. Jako kilkunastoletni chłopak regularnie z bratem chodziłem na mecze koszykarskiej Iskry i podziwiałem „Magika”. Szczególnie podobała mi się jego waleczna gra w obronie. Był niezwykle skoczny i zbierał piłki w walce ze znacznie wyższymi przeciwnikami. Co tu dużo mówić – „Magik” był moim idolem, ale mogłem go tylko podziwiać na odległość, bo prowadził lekcje w-fu dopiero od piątej klasy wzwyż. Kiedy byłem w trzeciej klasie, a więc mając dziesięć lat, szczęścia doznałem ogromnego, bo „Magik” we własnej osobie przyszedł na naszą lekcję w-fu. Zrobił tor przeszkód i chłopcy wyłazili ze skóry, aby popisać się zręcznością i jak najszybciej  wykonać zadanie. Na koniec ustawił nas w szeregu i spośród całej klasy wywołał Sławka oraz mnie i kazał zgłosić się na popołudniowe zajęcia SKS-u[1]. Już nigdy później nie doznałem większego sportowego zaszczytu i wyróżnienia. Zajęcia w SKS-ie mieliśmy ze starszymi kolegami i głównie ćwiczyliśmy koszykówkę. „Magik” ku mojej ogromnej satysfakcji ustawiał mnie na swojej pozycji, czyli rozgrywającego. Dowiedziałem się, że w koszykówce czterech ma biegać, a ten piąty – rozgrywający, jest od myślenia. „Magik” organizował w szkole najprzeróżniejsze zawody w różnych dyscyplinach. Prawie każdy mógł się w czymś wykazać.

Klasa, do której chodziłem, była bardzo utalentowana sportowo oraz osiągała świetne wyniki w nauce. Miałem tylko jedną czwórkę i resztę piątek. W większości klas byłbym prymusem, ale w naszej ledwie zajmowałem 7-8 miejsce. Prymusem w klasie był Olek Kwaśniewski. Pod względem sportowym zdecydowanie odstawał od reszty i w żadnych rozgrywkach nie łapał się nawet na rezerwowego. Nie zaliczam się do sprinterów i na 100 metrów osiągałem słaby czas około 14,00 sekund, a Olek przybiegał za mną co najmniej 10 metrów. Szczęka więc mi opadła, gdy w połowie lat osiemdziesiątych sprawozdawca sportowy Dariusz Szpakowski piał z zachwytu, że nowy minister sportu Aleksander Kwaśniewski jest znakomitym lekkoatletą i osiągał w młodości 11,00 sekund na 100 metrów. Przekonałem się, że propaganda upadającej komuny nie odpuszczała w żadnej dziedzinie życia. Przez osiem lat wspólnej nauki w jednej klasie uzbierało się sporo anegdotek, ale to materiał na inną opowieść.

Mam jeden szczególny powód do zadowolenia. W ósmej klasie odbyły się pierwsze demokratyczne wybory na gospodarza klasy. Startowało dwóch kandydatów: Olek i ja. Wygrałem znaczną przewagą głosów. W jednym z wywiadów Olek stwierdził, że przegrał tylko raz, w wyborach w 1989 r. Najwyraźniej zapomniał o jeszcze wcześniejszej klęsce z 1968 roku.

Po tej dygresji, dotyczącej mojego dość znanego kolegi, wróćmy na ścieżkę wiodącą mnie do TRM-u. Po tym, jak ukończyłem szóstą klasę, w 1967 roku z życia naszej szkoły zniknął najpopularniejszy nauczyciel – „Magik”. Wiedzieliśmy jedynie, że przeniósł się do Kołobrzegu, do nowo utworzonej szkoły – Technikum Rybołówstwa Morskiego. Rozpacz była wielka i w konsekwencji porzuciłem koszykówkę na rzecz zapasów. Pod koniec siódmej klasy przyszły pierwsze sukcesy w nowej dyscyplinie i byłem dumny, znajdując swoje nazwisko w jedynej gazecie w regionie – „Głosie Koszalińskim”. Pewnego razu spotkałem dość przypadkowo na ulicy mojego „Magika”. Trochę mnie zjechał za zmianę dyscypliny. Stwierdził jednocześnie, że nic straconego, bo w Kołobrzegu tworzy drużynę juniorów w koszykówce i bardzo bym się mu przydał. Staliśmy długo rozmawiając, a „Magik” opowiadał mi o TRM-ie. Mówił o rejsach i o poznawaniu świata, zachwalał poziom nauki i nauczycieli. Po tej rozmowie chodziłem z głową w chmurach, wyobrażając sobie przygody na dalekich morzach. W tym czasie pochłaniałem książki w przeciętnym tempie jednej na dzień. Sporą częścią tej lektury były pozycje podróżnicze Aliny i Czesława Centkiewiczów, Arkadego Fiedlera, Alfreda Szklarskiego oraz wszelkie opowieści o piratach i odkrywcach. Wyobraźnia miała więc dobrą pożywkę. W takim stanie upojenia ducha żyłem przez ponad rok i na koniec ósmej klasy nie było wątpliwości, że będę zdawał do kołobrzeskiego TRM-u. Do egzaminów w żaden sposób się nie przygotowywałem. Miałem jednak piętę achillesową – nie umiałem pływać. Bałem się sprawdzianu z pływania, gdyż oznaczałoby to natychmiastowy kres marzeń o dalekich morzach. Na moje szczęście nie tylko nie było sprawdzianu, ale nikt nawet nie zapytał o kwalifikacje pływackie. Wyjazd na egzamin do Kołobrzegu był, nie licząc pobytu na koloniach, moją pierwszą samodzielną podróżą. Zdecydowanie odmówiłem, aby któryś z rodziców mi towarzyszył. Byłem więc zdziwiony, gdy do internatu wkroczył bardzo wysoki młodzian z rękoma w kieszeniach, a za nim drobna kobieta objuczona dwoma wielkimi walizkami. Przedstawił się jako Andrzej, a po kilkunastu latach stał się Andreasem.

Na egzaminie zaskoczyły mnie ogromne tłumy chłopców. Padały nazwy najprzeróżniejszych miast z całej Polski i odnosiłem wrażenie, że tych z południowych regionów jest znacznie więcej. Pośród tej czeredy uwijali się chłopcy w marynarskich mundurach z dwóch starszych roczników, pomagając organizatorom egzaminu zapanować nad miłośnikami morza. Ostrzegali nas, że najbardziej ostry jest profesor Gibon. Byłem więc szczęśliwy, gdy chłopak z drugiej klasy skierował mnie na ustny egzamin z fizyki do profesora Rożnowskiego. Gibon był najpopularniejszą postacią egzaminów. Krążyła opowieść, że jeden z kandydatów wszedł do sali i oświadczył, że przyszedł na egzamin do profesora Gibona – czym niewątpliwie wywołał konsternację i zamieszanie. Biedaczyna z tych nerwów nie zorientował się, że „Gibon” to jedynie pseudonim.

Szczerze mówiąc niewiele więcej pamiętam z egzaminów. Stres był duży i otaczały mnie same nieznane osoby. Nie było nikogo z mojej podstawówki. Nie pamiętam nawet, jak dotarła do mnie wiadomość, że zdałem i zostałem przyjęty.

Na zakończenie egzaminów poinformowano nas, że z początkiem roku szkolnego odbędą się badania lekarskie i sprawdziany, które ostatecznie zadecydują o przyjęciu do szkoły. Postanowiłem więc za wszelką cenę nauczyć się pływać. Białogardzkie baseny od siedmiu lat były w remoncie, a do rzeki Parsęty bałem się wchodzić, gdyż dwa lata wcześniej przy próbie nauki pływania zniosło mnie na głębinę i przeżyłem tylko dzięki pomocy starszego brata Tadka. Pozostawało więc Byszyno – małe jezioro 10 km od Białogardu. Nie miałem żadnego instruktora, więc wymyśliłem metodę dość radykalną i niebezpieczną. Kładłem się na nadmuchiwany materac i odpływałem od brzegu. Gdy wiedziałem, że pode mną nie ma już gruntu, zsuwałem się do wody i machając rozpaczliwie nogami i rękoma rwałem do brzegu. O dziwo nie utonąłem, a po kilkudziesięciu takich próbach zacząłem utrzymywać się na wodzie. Podglądanie ruchów pływaków pozwoliło mi osiągnąć fenomenalną sprawność i przepłynąć około 30 metrów. Uznałem więc, że jestem bardzo dobrze przygotowany do podjęcia nauki w TRM-ie.



[1] SKS – Szkolne Koło Sportowe

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.