Rozdział 7. O wątłym naszym zdrowiu

Pod względem fizycznym prezentowaliśmy się na zewnątrz dość dobrze. Wyglądaliśmy na zdrowych, silnych i sprawnych. Tymczasem, gdy tylko gazety podały, że na Węgrzech jest epidemia grypy, natychmiast zapadali na nią moi koledzy. Pod gabinetem lekarskim ustawiała się długa kolejka cierpiących i kaszlących, którzy informowali medyka, że zmogła ich grypa i ledwo mogą patrzeć na oczy. Pielęgniarka w kartę wpisywała bardzo wysoką temperaturę, mierzoną przez termometr rtęciowy. Mieliśmy opanowanych kilka niezawodnych sposobów uzyskiwania pożądanej temperatury ciała. Najbardziej nieprzyjemnym było jedzenie surowego ziemniaka, co rzekomo powodowało gorączkę. Dla mnie był to sposób nie do przyjęcia. Co niektórzy umieszczali pod pachą woreczek z ciepłą wodą i trzymanie w tym miejscu termometru dawało dobry skutek. Metoda ta obarczona była poważną wadą, bo łatwo można było przesadzić i nabić rtęć do maksymalnego poziomu 42o. Lepszym rozwiązaniem było częste i szybkie napinanie mięśni powodujące wzrost ciepłoty. Najbardziej skuteczna okazała się metoda zespołowego współdziałania. Byliśmy wyposażeni w kilka dodatkowych termometrów. Pierwszy delikwent wchodził do lekarza z już odpowiednio nabitym termometrem. Kiedy pielęgniarka dawała swój termometr, przy zwrocie następowała podmiana i przechodził on w kolejne ręce. Niewątpliwą zaletą tego systemu była możliwość wcześniejszego, dokładnego nabicia pożądanej temperatury. Nie wystarczyło, że kilkunastu lub kilkudziesięciu z nas zachorowało. Dążyliśmy do tego, żeby epidemia była powszechna, tak, aby zamknąć szkołę. W tym celu w drzwiach stawało kilku dryblasów i regulowało ruchem. Szczególnie ci z młodszych klas byli oporni i za wszelką cenę chcieli dostać się do szkoły.

– A ty gdzie? – pytał bramkarz.

– Do szkoły – odpowiadał reks.

– Widzimy, że jesteś poważnie chory, won do lekarza.

Akcja taka powodowała, że w klasach były po dwie, trzy osoby, a reszta ciężko chora stała w kolejce do lekarza. Nie było rady i dyrektor musiał zamykać szkołę z powodu gwałtownej epidemii.

Masowe zachorowania na grypę organizowaliśmy co najmniej raz do roku, a zdarzało się, że i częściej. Kiedyś wyczytaliśmy, że w jakimś rejonie Polski miała miejsce epidemia świerzbu. Żądni wiedzy dowiedzieliśmy się, że świerzb objawia się krostami, które najczęściej tworzą się pomiędzy palcami rąk. W drodze eksperymentów przekonaliśmy się, że takie krosty można spowodować kłując się igłą. Kilku pierwszych ochotników poszło do dermatologa skarżąc się, że bardzo ich swędzi pomiędzy palcami. Nasz poczciwy doktor Smoliński stwierdził, że jest to świerzb. Następnego dnia u dermatologa było kolejnych kilkunastu z tymi samymi objawami. Kiedy trzeciego dnia pacjentów ze świerzbem jeszcze przybyło, sanepid zamknął szkołę. Po roku powtórzyliśmy naszą epidemię świerzbu. Tym razem szkołę zamknięto, ale nikogo nie wypuszczono z internatu, aby zaraza nie rozlała się na resztę kraju. Metoda ta była bardzo skuteczna, bo już więcej nie powtarzaliśmy tej epidemii.

Chorowici byliśmy nie tylko zbiorowo, ale też indywidualnie. Najprościej było zachorować na grypę, wykorzystując różne metody z termometrem i dokładając do tego minę cierpiętnika i zimny pot uzyskiwany pod kranem. Dla obecnej młodzieży metody z termometrem rtęciowym są nieprzydatne, bo nastały elektroniczne mierniki temperatury. Lekarz przytyka aparacik i po dwóch sekundach ma odczyt. Okazuje się, że rozwój techniki odsyła do lamusa wieloletni dorobek symulantów, ale potrzeba matką wynalazków i zapewne znajdą się skuteczne metody na lekarzy uzbrojonych w elektroniczne aparaty.

Inną dość łatwą do wywołania chorobą była angina. Zachorowanie wymagało pewnego poświęcenia, bo należało połknąć łyżeczkę proszku do pieczenia. Po zjedzeniu tego obrzydlistwa migdałki stawały się przekrwione i nabrzmiałe. Trzy-cztery dni zwolnienia lekarskiego murowane. Dobrą metodą było też powołanie się na biegunkę i ból brzucha. Lekarz bez ceregieli wypisywał węgiel i dawał trzy dni wolnego. Mirek miał pecha i trafił na konowała dociekliwego, który zaczął wypytywać o szczegółowe objawy.

– W brzuchu mi burczy i coś mnie tam ściska.

Po takiej odpowiedzi lekarz nakazał pacjentowi położyć się na łóżku i stetoskopem zaczął nasłuchiwać odgłosów z brzucha.

– Nic nie burczy – stwierdził.

– Bo w tej chwili nic mi nie burczy – bronił się Mirek.

– W takim razie leż tu spokojnie, a jak będzie burczało, to mnie zawołaj.

Mirek leżał, a lekarz przyjmował kolejnych pacjentów.

– O burczy – zawołał po chwili pacjent.

Gdy lekarz zbliżył się, aby to usłyszeć, Mirek stwierdził, że już właśnie przestało. Po około dwóch godzinach wojny pozycyjnej Mirek przyznał, że czuje się już lepiej i chce wrócić do szkoły.

Jak z powyższej opowieści wynika, nie zawsze symulowanie choroby dawało pożądany rezultat. W końcowym rozliczeniu nie choroba była ważna, ale kwit stwierdzający zwolnienie lekarskie.

Najbardziej popularna była metoda na trądzik. Młodość to piękny okres życia. Oprócz rozlicznych zalet młodzi chłopcy mają jeden poważny problem. Jest nim łojotok, nazywany trądzikiem. Paskudztwo to zatruwa życie i walka z pojawiającymi się zazwyczaj niespodziewanie pryszczami jest prawdziwą zmorą. Zaczęliśmy chodzić do dermatologa, który polecił stosować maść oraz mycie twarzy mydłem siarkowym lub glicerynowym. Lekarz przyjmował w godzinach zajęć szkolnych i znudziło mu się wypisywanie zaświadczeń, że „uczeń „x” w dniu 12 marca 1971 roku o godzinie 1000 zgłosił się do dermatologa w celu uzyskania porady lekarskiej”. Wobec masowości wizyt dr Smoliński zaczął od nas wymagać, aby po poradę przychodzić z już przygotowaną kartką, na której wypisane były wszystkie te powyższe szczegóły, a doktor tylko na dole przykładał pieczątkę i robił zygzak. Nie wiem, kto pierwszy wpadł na pomysł, że można kartkę z zaświadczeniem o wizycie pisać piórem wiecznym, tj. atramentem. Przy użyciu wywoływacza atrament znikał, a na kartce pozostawała tylko pieczątka z podpisem Smolińskiego. Na wolnej powierzchni wypisywano na przykład, że „uczeń Jerzy Jeżowski jest zwolniony z lekcji szkolnych w okresie  od 12 marca do 17 marca 1971 roku i może chodzić.” Pieczątka poradni dermatologicznej powodowała, że nie zadawano w szkole kłopotliwych pytań, jaka to konkretnie choroba. Do masowej produkcji takich zwolnień bardzo przydatne było istniejące w naszej szkole kółko fotograficzne, którego członkowie użyczali wywoływacza. To wszystko traktowaliśmy jako wygłup i nikomu do głowy nie przyszło, że było to faktyczne fałszowanie dokumentów. Na pewno nie mieliśmy świadomości, że popełnialiśmy przestępstwo. Z naszej perspektywy chodziło tylko o usprawiedliwienie nieobecności w szkole i uniknięcie niechcianej klasówki lub innej szkolnej przykrości. Zdałem sobie z tego sprawę w kilkanaście lat później, gdy byłem prokuratorem i na moje biurko trafiła sprawa chłopaka podejrzanego o fałszowanie pieniędzy. Kodeks karny traktował to jako najpoważniejszą zbrodnię i przewidywał minimalną karę 5 lat pozbawienia wolności, do kary śmierci włącznie. Kiedy zobaczyłem ten sfałszowany banknot, wywołał on u mnie rozbawienie. Osiemnastoletni chłopak przy użyciu długopisów o trzech kolorach wyrysował banknot z Kopernikiem o nominale 1000 zł. Rysunek był dość dokładny i zawierał wiele szczegółów, ale niemożliwe było, aby potraktować go jako banknot. O dziwo rysunek ten spełnił swoją rolę. Na początku lat osiemdziesiątych wszystko było na kartki. Towarem deficytowym były też papierosy i wódka. Kartki na papierosy dostawali tylko dorośli, a nie mogli ich otrzymać uczniowie. Dla palącej młodzieży w internatach był to prawdziwy problem. Niedaleko od internatu, gdzie mieszkał ów młodzian, były koszary. Każdy żołnierz dostawał na przydział dziesięciu papierosów dziennie. Młodzież z internatu kupowała papierosy od żołnierzy i handel kwitł w najlepsze. Pewnego dnia nasz osiemnastolatek ze swoim zwiniętym jak banknot rysunkiem zagadnął żołnierza stojącego na warcie przy płocie, czy ma na sprzedaż papierosy. Żołnierz szybko zorganizował dwie paczki i z tysiąca wydał resztę. Podczas transakcji było ciemno i dopiero po warcie w świetle zorientował się, jak bardzo został nabity w butelkę. Moje osobiste szkolne doświadczenia pozwoliły mi chyba właściwie ocenić sytuację i odrzucić zarzut sfałszowania pieniędzy, bo podrobienie było bardzo nieudolne i niemożliwa była pomyłka, a jedynym zamiarem było zdobycie papierosów. Było to typowe drobne oszustwo, a wyłudzanie papierosów należało potraktować stosownie do zamiaru.

Myślę, że nasi nauczyciele zdawali sobie sprawę, że nie wszystkie zwolnienia lekarskie są rzetelne. Zachowywali wiele zdrowego rozsądku. Skoro w szkole dawaliśmy sobie dobrze radę, to nie było sensu, aby kruszyć kopie o drobne nadużycia. Najbardziej charakterystyczna była uwaga mojego wychowawcy Wojtka, który z uśmiechem radził Włodkowi, aby zaprzestał przynoszenia zwolnień od ginekologa. Równie pobłażliwie potraktowane było zwolnienie z wyciętym jego fragmentem. Żaden z moich kolegów nie wyrósł na oszusta. Jedną z istotnych cech socjalizmu były rozliczne kretyństwa, które nas otaczały. TRM dobrze przygotował, aby radzić sobie w różnych trudnych sytuacjach i pokonywać absurdy dnia codziennego. Żeby nie być gołosłownym – obrót walutami był  zabroniony, a więc każdy, kto kupił dolara, był przestępcą. Wymyślono więc bony PKO, które były odpowiednikiem prawdziwej waluty. Zabroniony był też obrót mięsem. Rolnik, który zabił własną świnię, stawał sie przestępcą na równi ze smakoszem, który ją kupił. Były I sekretarz Komitetu Miejskiego PZPR trafił na ławę oskarżonych, bo jako dyrektor ośrodka wczasowego Węgiel Brunatny w Kołobrzegu, aby nakarmić wczasowiczów, kupił od rolników mięso. Przestępcą stawał się ten, kto kupił dwa dywany, bo akurat miał takie szczęście. Było to zabronione przez słynny wówczas artykuł 222 Kodeksu karnego, który przewidywał surową karę za spekulację, tj. gromadzenie towarów ponad potrzebę własną konsumenta. Obłędny system uznawał, że dwa dywany to za dużo, bo można jeden odsprzedać z zyskiem. Realny socjalizm potępiał zysk ze sprzedaży, zdając się uznawać, że normą powinno być sprzedawanie ze stratą. W tych smutnych czasach wszyscy obywatele bez wyjątku byli przestępcami, nie wyłączając sędziów, prokuratorów czy też milicjantów. Kolega z mojej klasy z TRM-u został milicjantem. Pewnego razu, kiedy pracowałem w prokuraturze, przyszło trzech oficerów milicji i chcieli, abym zatwierdził protokół przeszukania w mieszkaniu owego kolegi milicjanta. Ze zdumieniem przeczytałem, że poszukiwano pływka do dolnopłuka. Jeśli ktoś ma wątpliwości, to wyjaśniam, że dolnopłuk służy do spłukiwania muszli klozetowej, a pływak to drobny element, kostka ze styropianu, która unosi się na poziomie wody, i kiedy ów dolnopłuk się napełnia, to odcinał dalszy dopływ. Powiedziałem milicjantom, że takiej bzdury to na pewno nie zatwierdzę. Później dowiedziałem się, że w toalecie komendy milicji dolnopłuk przestał działać, bo ktoś zabrał z niego ów pływak. Nasi dzielni detektywi skojarzyli sobie, że jeden z milicjantów martwił się, że nie może nigdzie kupić pływaka. W drodze wytężonej dedukcji doszli do przekonania, że sprawcą kradzieży wartego 50 groszy pływaka może być tenże milicjant i trzech oficerów zrobiło w jego domu regularne przeszukanie. Nic nie znaleźli, ale bałagan zrobili okrutny.

Generalnie jednak byliśmy zdrowi, o czym świadczyły okresowe badania lekarskie. Przed każdym rejsem musieliśmy je przechodzić, bo dla chorych ludzi w tym czasie morze było niedostępne. Z tymi badaniami bywało różnie. Kiedyś grupą przyszliśmy do przychodni w Przedsiębiorstwie Połowowym „Barka”, a pani pielęgniarka rozdała nam słoiczki i poleciła, abyśmy przekazali mocz do analizy. Nie zawsze można to zrobić nażądanie. Z kłopotu wybawił nas Rysiek, który za jednym zamachem napełnił wszystkie słoiczki. O ile dobrze pamiętam, było ich jedenaście. Szokującym wspomnieniem były pierwsze badania lekarskie, które mieliśmy w Gdyni, w Wyższej Szkole Morskiej, przed wyjściem w pierwszy rejs na „Janie Turlejskim”. Badał nas potężny mężczyzna, przy którym Wojciech Mann to prawdziwy szczuplaczek. Dwieście kilo siedziało na krześle obok biurka i w ogóle się z niego nie ruszało. Szokiem było, gdy kazał się obrócić tyłem, zgiąć się pod kątem prostym i rozchylić pośladki. Najbardziej oburzył się Jaca, który głośno odgrażał się, że nie pozwoli zrobić z siebie cwela. Prawdopodobnie chodziło o sprawdzenie, czy nie dolegają nam hemoroidy i czy prostata jest w należytym stanie. O nasze zdrowie dbały też koleżanki z liceum medycznego, ale o tym opowiem w innym rozdziale.

Do TRM-u trafiłem przez sport, bo miałem w Kołobrzegu grać w koszykówkę. Na początku treningi prowadził Fredek, ale trwało to krótko. Gdy zmienił się trener, zaczął prześladować mnie wyraźny pech, bo miałem serię kilkunastu zwichnięć stawu skokowego. Do większości urazów dochodziło poza boiskiem. Za każdym razem noga puchła jak bania, a jedynym sposobem leczenia były okłady z octu. Służba zdrowia nie działa dziś dobrze, ale w czasach mojej młodości nie było wcale lepiej. Treningi były więc od przypadku do przypadku, a dodatkowo zacząłem więcej uwagi zwracać na płeć przeciwną, co nie pomagało w regularnym chodzeniu na zajęcia. Trochę więc grałem, ale były to co najwyżej epizody. Skoro nie trenowałem regularnie, to nie mogłem mieć pretensji do trenera, że moje miejsce widział raczej na ławie rezerwowych aniżeli na boisku. W drugiej klasie po serii kilku zwichnięć pod rząd, w sposób naturalny wygasły moje kontakty z Kotwicą Kołobrzeg. Nie znaczy to, że zaniechałem uprawiania sportu, ale było to na poziomie szkolnym. Przez wszystkie lata trwała w koszykówce rywalizacja pomiędzy klasami. Mieliśmy bardzo mocny skład i zawsze byliśmy w czubie tych rozgrywek.

Fredek wymyślił turniej morski, który regularnie organizował każdego roku. W zawodach rywalizowały wszystkie klasy, wystawiając swoje drużyny, a reszta jako kibice robiła oszałamiający zgiełk. Główną konkurencją było przeciąganie liny, a z każdej klasy wystawiano po dziesięciu siłaczy. Była też konkurencja sprawnościowa, tor przeszkód. Najbardziej widowiskowa była walka na bomie. Dwóch zawodników siedziało okrakiem na równoważni naprzeciwko siebie i okładało się workami z piaskiem. Przegrywał ten, kto spadł z równoważni. Specjalizowałem się we wchodzeniu po linie bez pomocy nóg i w podciąganiu się na drążku. Kilka lat temu Fredek powiedział mi, że mój rekord szkolny w podciąganiu się przetrwał przez wszystkie lata i nigdy nie został pobity.

Pasjami graliśmy też w nogę. Żadna pogoda nie była przeszkodą. Kiedyś rozgrywaliśmy mecz w kopnym śniegu. Zabawa była przednia, bo piłka co i rusz ginęła nam z oczu. W mojej klasie było kilku znakomitych lekkoatletów. Kredek biegał na 400 metrów w czasie około 48 sekund, co wówczas było liczącym się wynikiem w Polsce. Niewiele gorsi byli Dziadek i Mirek. Ten ostatni wymigał się na komisji wojskowej z powodu wrodzonej wady. Miał on kolana na różnej wysokości i wojskowi lekarze doszli do wniosku, że nie może on się dobrze poruszać. Chciałbym zobaczyć ich miny, kiedy dowiedzieliby się, że Mirek biega 100 metrów w 11,5 sekund, a 400 metrów pokonuje w 50 sekund. Mieliśmy też dwóch dobrych młociarzy. Już wtedy Kołobrzeg był czołowym ośrodkiem rzutu młotem dzięki pasji i zaangażowaniu Michała Barty.

Kołobrzeg na początku lat 70-tych był sportową półpustynią, bo oprócz lekkiej atletyki, żeglarstwa, łucznictwa, koszykówki i piłki możnej nie były uprawiane inne dyscypliny. W podobnym wielkością Białogardzie pod względem sportowym działo się wielokrotnie więcej. Młodzież, oprócz grania w piłkę na podwórkach i placykach, nie miała żadnych możliwości sportowego wyżycia się. Nic więc dziwnego, że w czasach mojej młodości królowały bełty pite w bramach i parkach.

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.