Rozdział 5. O życiu internatowym i pozainternatowym

Kiedy z reksa stałem się poważnym drugoklasistą, TRM pozyskał dla nas internat. Dla ścisłości był to drugi internat, bo pierwszy był przy ulicy Giełdowej, ale z powodu ciasnoty tylko nieliczni mogli w nim mieszkać. Nowy internat mieścił się na ulicy Kamiennej w dwóch barakach, z czego jeden, mniejszy, istnieje do dzisiaj. Po rocznym pobycie w malutkich pokoikach na stancji, pokoje w barakach wydawały się być ogromne, a ponadto była duża świetlica wyposażona w stół do ping-ponga. Mój zapaśniczy trener Mietek Lis mówił, że jak się ktoś do zapasów nie nadaje, to w ping-ponga może grać. Miałem tę grę w pogardzie i unikałem jedynej świetlicowej rozrywki. Baraki były wyposażone w umywalnię. Nie było wanien ani pryszniców, przez środek ustawiono dwa długie metalowe koryta, a nad nimi co pół metra był kran z zimną wodą. W takich warunkach można się było trochę wodą ochlapać. Wyjątkiem był Jaca, który odkręcał po kolei kilka kranów, a następnie kładł się do koryta i twierdził, że bierze kąpiel. Nie byliśmy fanami przesadnej higieny, więc jakoś przetrzymaliśmy trzy lata. Marek z niemycia się uczynił nawet formę protestu i żałoby. Gdy dowiedział się o śmierci Hendrixa (tego z Ameryki, a nie od budowy silników) ogłosił publicznie, tj. w internacie, że przez miesiąc nie będzie się mył, aby wyrazić w ten sposób swój ból i rozpacz po śmierci idola. Marek dotrzymał słowa, ale koledzy z jego pokoju łatwo nie mieli.

Żeby nie wyróżniać się zapachem od innych szkół, dostawaliśmy talony do łaźni miejskiej, w której obecnie mieści się szkoła muzyczna, i raz w tygodniu mogliśmy zażyć kąpieli. W internacie nie było stołówki, która została urządzona w piwnicach biblioteki miejskiej. Z internatu do szkoły przez stołówkę mieliśmy około godziny drogi, a więc pobudka musiała być o szóstej rano. Oczywiście bardzo nie lubiliśmy wstawać, a wychowawców, którzy nas budzili, traktowaliśmy jak osobistych wrogów. Jednym z wychowawców był pan Włodek, który pełnił również funkcję oficera rozrywkowego. Organizował gry i zabawy w świetlicy, co sprowadzało się do dawania chłopakom rakietek i piłeczki do ping-ponga. Budzenie było stresujące również i dla pana Włodka, gdyż niewdzięcznicy rzucali w niego butami i wszystkim co tam mieli innego pod ręką. Pan Włodek, nie chcąc więc prowokować agresywnych zachowań, uchylał lekko drzwi i przez szparę wsadzał rękę, aby zapalić światło i natychmiast się wycofywał. Zapalanie światła było też dokuczliwe. Gdy kolejnego ranka ręka pana Włodka wypełzła ze szpary zamiast kontaktu napotkała dwa odizolowane przewody. Rozległo się „ała” wykrzyknięte wolno i dostojnie, bo pan Włodek poruszał się zawsze wolno i dostojnie.

Przez większą cześć roku pobudka była w czasie, gdy na dworze panowały egipskie ciemności. Pewnego razu kolega Włodek, po wypiciu kilku piw, wcześniej położył się spać. Ktoś wpadł na pomysł, że należy Włodka natychmiast wyprawić do szkoły, a była godzina 2300. Przygotowania były krótkie, zegarki zostały przestawione i wskazywały 715, a na korytarzu nie miało być żywego ducha. W pokoju pozostał tylko jeden kolega, który miał Włodka zbudzić i wmówić mu, że wszyscy już poszli do szkoły, a tylko on zostaje, bo jest chory. Plan został w całości zrealizowany. Włodek błyskawicznie się ubrał, chwycił torbę i jak strzała pognał do szkoły na drugi koniec miasta. Podobno dopiero przy szkole zorientował się, że coś podejrzanie pusto jest na ulicach.

Nieraz przypadek rządzi zabawną sytuacją. Wracając z kolacji, na hałdzie węgla niedaleko naszego internatu znaleźliśmy wypchanego prawdziwego dzika naturalnej wielkości, z parą wspaniałych szabel[1]. Początkowo nie wiedzieliśmy, co zrobić z tak niezwykłym znaleziskiem, więc na wszelki wypadek postanowiliśmy zabrać go ze sobą. Po krótkiej naradzie uzgodniliśmy, że zaprezentujemy dzika naszemu oficerowi rozrywkowemu panu Włodkowi, który akurat miał tego wieczoru dyżur w internacie. Pewne cechy charakteryzujące pana Włodka już przedstawiłem, a należy dodać, że duszę miał artystyczną, bo występował w amatorskim teatrze, który wystawiał spektakl „Moja żona Penelopa”. Pytaliśmy, czy gra tam rolę tytułową, ale pan Włodek zbywał nas tajemniczym uśmiechem. Pan Włodek, będąc artystą, osobowość miał wiotką i delikatną i na pewno nigdy nie ubiegał się o przyjęcie do koła łowieckiego. Dzika umieściliśmy w małym pokoiku pana Włodka na zapleczu świetlicy. Stanął dumnie na stole na wprost drzwi wejściowych. Zgasiliśmy światło i czekaliśmy w pobliżu na oficera rozrywkowego. Po chwili powrócił i stając w drzwiach zapalił światło. Nie wiem, jakie emocje targały panem Włodkiem na widok tak szczodrego daru. Z jego piersi wyrwało się ciche „ach”, a ciało zwiotczało i osunęło się na podłogę.

Całkowitym przeciwieństwem oficera rozrywkowego był Fiodor, mężczyzna o znacznej tuszy i tubalnym głosie, który za wszelką cenę starał się siać terror i trzymać dyscyplinę. Więcej było gadania niż spełniania pogróżek. Jako jedyny wychowawca Fiodor wieczorem biegał po pokojach i domagał się zaprzestania wszelkich rozmów po ogłoszeniu ciszy nocnej. Równocześnie pasją Fiodora było gawędziarstwo i potrafił godzinami gadać z uczniami, co faktycznie było niekończącym się monologiem. Pewnego razy już po ogłoszeniu ciszy nocnej, gdy wszyscy byli już w łóżkach, Fiodor przyszedł do pokoju, gdzie mieszkał Jaca, i wdał się z nim w długą rozmowę. W pewnej chwili leżący w pobliżu Friko powiedział: „Jaca, jak jeszcze raz k(…)[2] sprowadzisz sobie kolesia na pogaduchy to wyp(…)[3] cię razem z nim z pokoju.” Wypowiedź tę Fiodor chyba wziął do siebie, bo zaczął Friko grozić wszelkimi możliwymi karami. Kiedy jednak Friko na końcu podsumował: „Masz chamie szczęście, że przez sen z tobą rozmawiam”, Fiodor wyskoczył jak oparzony z pokoju i trzasnął drzwiami. Nie przypominam sobie, aby Friko z powodu gadania przez sen poniósł jakieś konsekwencje.

Kilku wychowawców było ludźmi spokojnymi i starali się przeżyć dyżur bez żadnych wydarzeń nadzwyczajnych. Wieczorem sprawdzali, czy jesteśmy w pokojach, ale odpowiedź, że ktoś jest w toalecie, całkowicie ich zadawalała i nie wszczynali śledztwa. Jako młodzi kawalerowie byliśmy ludem dość ruchliwym i po lekcjach masowo wyrywaliśmy się z internatu, aby korzystać z uciech nocnego życia. Powroty były dość łatwe, bo wystarczyło wejść przez okno, a parapet był nie wyżej niż 1 metr nad ziemią. Niektórzy wracali w takim stanie, że nawet i ta skromna bariera była nie do pokonania, ale wtedy można było niezawodnie liczyć na pomoc kolegów. Żelazną regułą był powrót przed 6 rano, gdyż wtedy była pobudka i brak delikwenta budził lekki popłoch u wychowawców – Paszuli czy też innego, o wdzięcznej ksywce „Śmieć”. Kiedyś bardzo spieszyłem się, aby zdążyć przed 6 do internatu i nie zauważyłem, że mijam się z naszym chemikiem Rożnowskim. Po lekcji przeprowadził ze mną poważną rozmowę, ale nie pytał co robiłem i dokąd szedłem, ani też dlaczego moje ruchy nie do końca były skoordynowane, lecz interesowało go, dlaczego nie powiedziałem mu dzień dobry. Próbowałem nieudolnie bronić się, że być może nie zauważyłem go w tłumie. Kiedy profesor spokojnie wyjaśnił, że w tym czasie na całej ulicy byliśmy jedynie dwaj, zaprzestałem wykrętów i serdecznie go przeprosiłem. Teraz z perspektywy lat wiem, że z większości szkół wyleciałbym z hukiem. Z TRM-u za picie nie wyrzucano, chyba że wybitnie przeszkadzało to w nauce. Po pierwszej klasie pożegnaliśmy się z 8 kolegami, ale we wszystkich przypadkach było to wynikiem ich nieradzenia sobie w szkole. W późniejszych latach wyrzucano z powodu bardzo poważnych wykroczeń, jak na przykład kradzieży. Tylko w jednym przypadku wyrzucenie ze szkoły było mocno wątpliwe. Mój kolega Marian pożegnał się ze szkołą, bo miał nadzwyczaj niewyparzony język i najwyraźniej wkurzał nauczycieli.

Życie w grupie chłopców sprzyjało różnym ekscesom i dążeniom do popisów. Z podziwem patrzyliśmy na Waldka z Sosnowca, kolegę o słusznej budowie, który potrafił z gwinta, nie odrywając ust od szyjki, wypić duszkiem pół litra wódki. Nigdy niepobity rekord w piciu bełtów[4] dzierżył Friko, który potrafił w kilka minut wypić 5 butelek, tj. 3,75 l. Kiedyś próbowałem wypić tyle herbaty, to poprzestałem na ok. 2,5 litrze.

Rzadką umiejętność jedzenia szkła posiadał inny nasz kolega. W połowie lat osiemdziesiątych uczestniczyłem w procesie, gdzie tenże kolega występował jako świadek w sprawie o pobicie, które miało miejsce niedaleko hotelu „Skanpol”. Wszyscy uczestnicy zdarzenia mówili, że do awantury doszło po tym, jak kolega (nazwijmy go N) zjadł szklankę. N stanął przed panią sędzią Kowalkiewicz i złożył zeznania, w których nic nie wspomniał, że w czasie libacji poprzedzającej bójkę zjadł szklankę. Kowalkiewicz zaczęła więc wypytywać N o fakt zjedzenia tego szpetnego dania. Na zadawane pytania N zdecydowanie odpowiadał, że szklanki nie zjadł, a ci, którzy tak mówią – kłamią. Kowalkiewicz nie dawała za wygraną i zaczęła cytować wypowiedzi wszystkich biesiadników, dotyczące owej szklanki. W końcu N przyznał, że istotnie zjadł szkło, ale ohydnym kłamstwem jest, jakoby skonsumował całą szklankę – bo dna nie zjadł.

Nie chciałbym jednak, aby moje wspominki odczytywać jako pochwałę pijaństwa i związanych z nim ekscesów. Faktem jest, że lubiliśmy zabawić się i zdrowo popić, ale nie traktowaliśmy tego jako celu samego w sobie, a raczej jako przerywnik i dodatek. Profesor Jerzy Młynarczyk, znakomity cywilista, a zarazem koszykarz, mawiał, że prawo jest znakomitą przyprawą do życia, ale trudno sobie wyobrazić jedzenie wyłącznie soli i pieprzu. Ponieważ mogą mnie czytać obecni uczniowie TRM-u, to zapewniam, że uczyliśmy się pilnie i prawie wszyscy wyszliśmy na ludzi.

Obecnych uczniów szkół zdziwi informacja, że prawie wszyscy graliśmy pasjami w brydża. Ustawicznie cięliśmy robry[5], organizowaliśmy turnieje, a nawet stworzyliśmy klasową ligę par o bardzo oryginalnym regulaminie. Większość grała też w szachy, a niepokonanym mistrzem był Rysiu Szarownik. Swoją ksywkę zawdzięczał powiedzeniu „co ty koleś szarujesz”. Zadziwiające było, że Szarownik nie był orłem z matematyki, a bezproblemowo wygrywał z naszymi matematycznymi geniuszami. Kto jest dobry w kombinatoryce przydatnej w szachach, może sobie nie radzić w pozostałych działach logiki i matematyki.

Jako dorastający młodzi ludzie zgrupowani w jednym miejscu, mieliśmy dużo możliwości, aby ze sobą rozmawiać, dyskutować o odwiecznych pytaniach, po co żyjemy, jaki jest sens naszych działań, co robić, aby życie było ciekawe i spełnione i aby na końcu naszych dni nie odczuwać frustracji zmarnowanym życiem. Było z kim porozmawiać, bo koledzy grający na zewnątrz role twardzieli, byli niezwykle inteligentni i wrażliwi, a dyskusje były pożyteczne dla formowania się poglądów. Nie przypominam sobie, aby któryś z kolegów miał poglądy komunistyczne lub aby popierał władze. Już w czasie pierwszego rejsu mogliśmy zaobserwować, że port w Gdyni otoczony był murem i drutem kolczastym i pilnowali go strażnicy z karabinami na bramach, a port w Aberdeen, pierwszy odwiedzony na Zachodzie, to keja, z której wychodziło się wprost do miasta. Bez żadnych propagandowych bajeczek widzieliśmy, który system jest obozem koncentracyjnym, a który daje ludziom wolność. Opowiastki Białego o wyższości komunizmu nad kapitalizmem traktowaliśmy jak bajdurzenia osoby, która jest pozbawiona kontaktu z rzeczywistością. W szkole był ZMS, ale nie było żadnych przejawów jego działalności. Był żeby być, bo władze partyjne tak nakazywały. Rozdano ileś tam legitymacji. Statystyka była OK i problem z głowy.

Wracając do internatu, mieszkałem przez cztery lata w jednym pokoju z szefem ZMS-u Andrzejem zwanym Świstakiem. Nie pamiętam, aby jego poglądy różniły się od pozostałych, tj. wyraźnie antykomunistycznych. Zachodzę więc w głowę, dlaczego Świstak zgodził się zostać szefem ZMS-u. Może innego chętnego nie było? Przy najbliższej okazji postaram się wyjaśnić tę zagadkę. Pisząc ten fragment wspomnień zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, czy byłem członkiem ZMS-u, czy też nie. Na pewno nie uczestniczyłem w żadnych zebraniach ani też nie płaciłem składek. Niewątpliwie traktowaliśmy ZMS jako organizację całkowicie fasadową i bez żadnego wpływu na nasze życie. Podobnie było z Towarzystwem Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Obie te organizacje w tamtym czasie liczyły po kilka milionów członków, ale członkowstwa w nich były całkowicie formalne, pozbawione jakiejkolwiek aktywności, a wszystko wyglądało dobrze tylko na papierze. Pamiętam, w 1990 r., radiowy wywiad z Rakowskim, który żalił się, że członkowie PZPR-u nie lubili swojej partii i był to jeden z głównych powodów jej likwidacji. Z przeprowadzonych badań wynikało, że w 1989 r. znaczna część członków PZPR-u głosowała przeciwko kandydatom ze swojej partii, co obecnie wydaje się nie od pomyślenia.

Internat był naszym domem, ale był to dom bardzo biedny. Jako dorastające chłopaki chodziliśmy ustawicznie głodni. Jedzenie na stołówce było bardzo marne, a jedyne produkty, które dawano nam bez ograniczeń, to chleb i herbata, bądź kawa zbożowa. Na kolację dostawaliśmy np. jeden plasterek boczku i małą kostkę margaryny. Jeden z kolegów opatentował wynalazek pozwalający na zjedzenie kilku kromek chleba z boczkiem. Kładł przydziałowy plasterek na kromce i jadł ją popychając boczek przed sobą, a następnie ten sam plasterek przenosił na kolejną kromkę. Kilka razy w tygodniu zamiast plasterka boczku dostawaliśmy na kolację kilka dekagramów kaszanki, którą nazywaliśmy „Kunta-Kinte” od imienia czarnoskórego bohatera serialu wówczas wyświetlanego w telewizji. Ssaniu żołądka należało więc jakoś zaradzić i każdy robił to inaczej. Kolega z mojej sali Paweł poznał Anię, ładną dziewczynę o smutnych oczach. Mama tejże Ani była kobietą prostą, ale z sercem na dłoni i ile razy wpadaliśmy do Ani, zawsze mogliśmy liczyć na poczęstunek. Apetyty dopisywały nam niebywale. Kiedyś do domu przywiozłem Zenka. Mama postawiła przed nami kopiasty talerz kanapek. Po chwili, gdy talerz był pusty, mama przygotowała kolejny, z którym też się rozprawiliśmy. Później mama przyznała, że była naszym apetytem zaszokowana, bo ten pierwszy talerz miał starczyć dla całej rodziny. Nieocenionym źródłem dodatkowego pożywienia były prywatki organizowane przez zaprzyjaźnione dziewczyny z miasta. Specjalistą był Wacek, ten od operetkowego munduru. Utrzymywał, że jednego wieczoru potrafił być na kilku prywatkach, a udział polegał na wyjadaniu przygotowanych kanapek, bądź też słonych paluszków, które wtedy królowały na stołach. Masowo zostawaliśmy honorowymi dawcami krwi, bo za oddanie 400 mililitrów dla Wietkongu[6] dostawaliśmy talon na obiad i czekoladę.

Okres mojej nauki w szkole to siermiężna bieda panująca w kraju. Wprawdzie nikt nie umierał z głodu, ale codzienne życie było bardzo ciężkie, czego obecnie często niektórzy nie pamiętają, wychwalając uroki życia w PRL-u. Prawie wszyscy twierdzą, że ceny żywności pod koniec lat 60-tych były relatywnie o wiele niższe niż obecnie. Postanowiłem kiedyś sprawdzić prawdziwość tego rozpowszechnionego poglądu. Ustaliłem, że pod koniec lat 60-tych średnie wynagrodzenie wynosiło około 1.300,00 zł miesięcznie, dokładnie tak samo jak pod koniec lat 90-tych, a więc na tej bazie można porównywać ceny podstawowych artykułów żywnościowych. W końcu lat 60-tych jedno jajko to 2 zł, a  30 lat później 0,20 zł, a więc dziesięć razy taniej. Kilogram rąbanki wieprzowej to 40 zł, czyli ponad cztery razy drożej niż we współczesnych czasach. Cukier odpowiednio 10,50 zł, a później 2 zł. Nie znalazłem żadnego produktu żywnościowego, który pod koniec lat 60-tych byłby tańszy niż po 30 latach. Niewątpliwie więc nasze wyobrażenie o przeszłości nie zawsze jest zgodne z rzeczywistością.



[1] Kły dzika wystające na zewnątrz.

[2] Słowo wybitnie niecenzuralne.

[3] Słowo jeszcze bardziej niecenzuralne.

[4] Popularna nazwa najtańszego wina nazywanego również „patykiem pisane” (od charakterystycznej etykiety), bądź J-23, gdyż kosztowało 23 zł, a kryptonim taki miał słynny Hans Kloss.

[5] Pojęcie brydżowe oznacza jedną rozgrywkę.

[6] Organizacja komunistyczna w Wietnamie Południowym, walcząca z Amerykanami. Według rozpowszechnionej opinii Polska pomagała komunistom wietnamskim między innymi w ten sposób, że dostarczała preparaty krwiopochodne.

Napisane przez:

Jeden komentarz do “Rozdział 5. O życiu internatowym i pozainternatowym”

  1. 10.10.2014 o godz. 12:18, wojtek pisze:

    wspaniałe , dowcipne czytam z wielką przyjemnością pracowałem w tej szkole i wiele rzeczy już uleciało z mojej pamięci.

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.