Rozdział 3. W którym okazuje się, że chodzę do szkoły bez szkoły

W Polsce wiele projektów realizuje się na zasadzie entuzjazmu i radosnej twórczości – najpierw coś się powołuje do życia, a później działa to według zasady „jakoś to będzie”. Tak było i z Technikum Rybołówstwa Morskiego w Kołobrzegu. Szkoła mająca kształcić kadry morskie powstała bez żadnej siedziby, nawet tymczasowej, bez jakichkolwiek sal dydaktycznych, nie wspominając o pomocach naukowych. Na początku nie było nawet kompasu. W trzecim roku działania szkoły, kiedy wstąpiłem w jej mury (pięknie brzmi, ale de facto nie było żadnych murów), obiecano nam zajęcia na DF-achD2, tj. dużych łodziach ratunkowych napędzanych głównie wiosłami. Na obietnicach się jednak skończyło i przez pięć lat nie zasmakowałem roli galernika. Nasza szkoła w latach 1967-1971 składała się z czterech wypożyczonych sal w Liceum Ogólnokształcącym przy ulicy Łopuskiego. Na każdym roku były dwie klasy, a więc, jak łatwo wyliczyć, musieliśmy chodzić na dwie zmiany. Jesienią i zimą druga zmiana to lekcje przy sztucznym oświetleniu. Stwarzało to nadzwyczajne możliwości uniknięcia niechcianej klasówki (a która była chciana?) lub zrobienia zwykłej zadymy. Wystarczyły dwa cyrkle na ołówkach wetknięte do kontaktu i w całej szkole gasło światło. Woźny, niepierwszej młodości mężczyzna, wolnym krokiem szedł po korki (automatycznych wtedy nie było). Pozwalaliśmy, aby światło paliło się kilka minut i następowała powtórka z rozrywki i tak kilka razy, aż do wyczerpania zapasu korków. Któregoś razu woźny postanowił nas przechytrzyć i zadrutował korki, ale, jak łatwo przewidzieć, spaliły się główne zabezpieczenia i awaria trwała znacznie dłużej. Inny wielokrotnie stosowany sposób wynikał z obserwacji, że nasze sale na przerwę były zamykane na klucz. Wystarczyło zapchać zamki czymkolwiek i byliśmy bezdomni plącząc się przez następną godzinę po korytarzu. Brak stabilizacji wynikał również z braku sali gimnastycznej. Na w-fy chodziliśmy do różnych wynajętych sal. Któregoś dnia, wracając do szkoły z lekcji w-fu, zobaczyliśmy zaparkowanego przed szkołą trabanta należącego do naszego nauczyciela rysunku technicznego. Był to smutny mężczyzna o wiecznie zasępionej twarzy, więc postanowiliśmy trochę uatrakcyjnić jego szare życie. Dziesięciu młokosów bez większego trudu przeniosło trabanta i wpasowało go między dwie duże topole. Odległość była idealna, gdyż z przodu i z tyłu były odstępy po 10 centymetrów. Na najbliższej przerwie tłumy uczniów przychodziły, aby podziwiać trabanta, który z drzewami tworzył piękną całość. Koledzy naszego profesora pytali go, jak posiadł umiejętności pozwalające na tak precyzyjne zaparkowanie pomiędzy drzewami. Oczywiście zaproponowaliśmy pomoc panu profesorowi i przy burzliwych oklaskach gapiów wynieśliśmy trabanta na poprzednie miejsce. Od tego czasu pan profesor unikał drzew jak ognia i stawiał trabanta tuż przy głównym wejściu obok małego trawnika ograniczonego z jednej strony murem budynku, a z pozostałych stron półmetrowym płotkiem. Podczas kolejnego powrotu z w-fu przestawiliśmy trabanta na środek trawnika tuż obok tabliczki z napisem „Uwaga zieleń – nie deptać”. Sensacja była nie mniejsza niż poprzednim razem. Nauczyciele pytali właściciela trabanta, czy jego pojazd jest poduszkowcem, jak przeleciał ponad płotkiem, jak również dlaczego wybrał trawnik, skoro tyle wolnego miejsca jest na parkingu. Te niewinne docinki tylko rozjuszyły pana profesora, który zamiast roześmiać się, ciskał na niecnych chuliganów istne gromy. Trzeciego przelotu trabanta już nie było, bo pan profesor zaprzestał parkowania przed szkołą. Być może zostawiał samochód na miejscu dzisiejszej Hali „Milenium”. Był to dziki teren porośnięty wysokimi trawami i krzakami, na którym pani Zocha wypasała swoje krowy. Zocha była wśród nas osobą bardzo popularną i lubianą. Jej sława wynikała nie tyle z picia dykty[1], co ze wspaniałych wypowiedzi. W zamian za papierosa rzucała długą i wymyślą wiązkę soczystych przekleństw, nie powtarzając się ani razu. Prawdziwe mistrzostwo i wprost poezja. Przed ogólniakiem był mały kiosk i zaprzyjaźniona sklepowa sprzedawała papierosy na sztuki po 20 groszy. Paczka 20 papierosów kosztowała 3 zł, a więc miała dodatkowy dochód. Papierosy paliliśmy w tych chaszczach, a gdy warunki atmosferyczne nie pozwalały, to w toalecie na parterze szkoły. Palili przeważnie TRM-owcy, a chłopcy z ogólniaka byli w zdecydowanej mniejszości. Nasi nauczyciele mieli do palaczy bardzo tolerancyjny stosunek i pozwalali spokojnie wypalić szluga[2]. Tylko raz do kibla wpadł Gibon, wywołując lekki popłoch. Podszedł do kolegi i powiedział:

– Jurek ty palisz!

Jurek właśnie przydeptywał papierosa, mógł więc zgodnie z prawdą zdecydowanie zaprzeczyć. Wtedy Gibon, który wszedł z ukrytym w ręku papierosem, udał, że wyjmuje go z ręki Jurka. Bywalcy kibla życzliwie się roześmiali, a Gibon z papierosem w ustach i z miną chwata dumnie opuścił toaletę. W naszej kiblowej palarni nieproszonym gościem bywał również dyrektor ogólniaka Krawiec. Facet wybitnie nie lubił TRM-u i ścigał nas z wielką zaciętością. Gdy niespodziewanie wpadał do palarni, chłopcy z ogólniaka chowali się za nami. Krawiec pytał nas o nazwiska i otrzymywał najbardziej fantazyjne odpowiedzi. Wyobrażaliśmy sobie jaką ma minę, gdy mówił naszemu dyrektorowi, że złapał na paleniu na przykład „Jana Maczugę” i dowiadywał się, że jest to postać fikcyjna. Problemy z paleniem w toalecie skończyły się, gdy byłem w trzeciej klasie. Rada Pedagogiczna pod kierunkiem dyrektora Jana Dzionka postanowiła, że uczniowie, który mają 18 lat, mogą oficjalnie palić papierosy na terenie szkoły w wydzielonej palarni. Być może byliśmy jedyną szkołą, która wtedy, w 1972 roku, podjęła taką rewolucyjną decyzję. Gdy w palarni było kilkunastu osiemnastolatków, to oczywiście podłączały się i młodsze konusy. Co znamienne, przed formalnym zezwoleniem na legalne palenie w mojej klasie tylko bodajże dwóch kolegów nie paliło, a później ta liczba systematycznie rosła. Gdy kończyłem szkołę, liczba niepalących przewyższała palaczy, co daję pod rozwagę obecnym dyrektorom szkół.

Skoro wspomniałem o decyzjach Rady Pedagogicznej, to na uwagę zasługuje jeszcze jedna. Na początku lat siedemdziesiątych uchwałą Rady odmówiono przyjęcia do szkoły młodszego syna ówczesnego premiera – Jaroszewicza Piotra. Synalek był młodym lowelasem, który nie chciał się uczyć, a w każdej szkole wywoływał awantury i siał zgorszenie. Przerzucano go więc ze szkoły do szkoły, aż panicz zapragnął nauki w TRM-ie. Rada Pedagogiczna odmówiła przyjęcia czerwonego księcia, powołując się na złą opinię z innych szkół. Ciekaw jestem, czy i dzisiaj znaleźliby się tacy odważni w podobnej sytuacji.

Pisząc to po latach nie ukrywam, że jestem dumny z moich nauczycieli i szkoda, że tak niewielu ich zostało. Dla kronikarskiej ścisłości dodam, że obecna siedziba szkoły została wybudowana w 1974 roku, a więc już po jej opuszczeniu przez mój rocznik. O rok wcześniej uporano się z budową internatu i dzięki temu mogliśmy piątą klasę spędzić w luksusowych warunkach.



[1] Potoczna nazwa denaturatu, ulubionego napoju różnych łazików. Podobno, żeby go odbarwić należało przepuścić denaturat przez bochenek chleba.

[2] Powszechnie używane określenie papierosa. Mówiło się „kopsnij szluga”. Żeby sępy nie zabrały wszystkich, należało w paczce mieć tylko jednego. Pokazywało się go, mówiąc „chętnie, ale mam ostatniego”.

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.