Rozdział 2. W którym dowiaduję się, że jestem reksem

Pierwsze dni w nowej szkole to prawdziwa rewolucja na wszystkich frontach. Do domu daleko, nowi koledzy, nowe otoczenie, a przede wszystkim przestałem być poważanym ósmoklasistą, a stałem się pariasem na najniższym poziomie szkolnej egzystencji. Już pierwszego dnia dowiedziałem się, że jestem reksem, psem, kotem, a moimi panami są wszyscy z drugich i trzecich klas. Mam słuchać poleceń i natychmiast je wykonywać bez zadawania żadnych głupich pytań. Nauka zaczęła się od musztry, którą prowadzili panowie z drugich i trzecich klas. Dawało to okazję do pokazania, kto rządzi, a kto jest reksem. Liczne musztry były poniekąd uzasadnione koniecznością ciągłych wędrówek po mieście. Dla sporej grupy chłopców nie było miejsca w internacie i szkoła wynajmowała stancje na ulicy Kaszubskiej, Orlej, Słowińców i Wodnej. Stołówka znajdowała się w Szkole Budowlanej przy ulicy 1 Maja, a nasza szkoła składała się z kilku wynajętych sal w Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Kopernika. Odległości były znaczne, a chodziliśmy zwartym szykiem, czwórkami, równym krokiem. W musztrowaniu specjalizował się Wacek z drugiej klasy. Kiedy szliśmy przez miasto, a Wacek zauważył dziewczyny, padała komenda „baczność”. Musieliśmy wówczas tłuc kopytami w bruk, a Wacek wypinał pierś przed dziewczynami. Zawsze lubił imponować. Na przykład pewnego razu uszył według własnego fantazyjnego pomysłu mundur w operetkowym stylu i jeździł tak wystrojony do swojego rodzinnego Bytomia. Bajerował dziewczyny, podając najrozmaitsze historie. Twierdził, że jest oficerem lodołamacza albo pilotem cywilnym czy też kapitanem żaglowca. Podobno żadna z licznych wersji nigdy nie została zakwestionowana.

            Na początku wszyscy byliśmy porządnie przestraszeni. Nasza niepewność wynikała też z braku marynarskiego uniformu. Marzenie o granatowym mundurze musieliśmy odłożyć na później, wszak żyliśmy w realnym socjalizmie, który charakteryzował się niedoborem wszystkiego. Ubrano nas więc w szarobure drelichy i wyjaśniono, że to nasze mundury robocze, a granatowe dostaniemy później. Większy obciach był z czapkami, bo wyfasowano dla nas furażerki, jakie nosili chłopcy z OHP[1]. Protestów nie było, ale wstydziliśmy się wychodzić w czymś takim na ulicę. Po kilku tygodniach znienawidzone furażerki zastąpiono beretami i już od biedy przypominaliśmy marynarzy. Prawdziwe mundury i czapki dostaliśmy po ponad dwóch miesiącach.

Chłopcy ze starszych klas byli bogami i carami. Szczególnie dokuczliwy był Wereta z drugiej klasy. Znęcał się na nami, biednymi reksami, w każdy możliwy sposób. Kiedyś przyszedł do mojego pokoju i spytał, czy byłem w niedzielę w domu. Gdy potwierdziłem, zażądał, abym pokazał, co przywiozłem. Posłusznie więc wyciągnąłem słoik przetopionego smalcu ze skwarkami i cebulą. Istna pycha. Werecie też zasmakował i, aby mi nikt nie ukradł, wziął go, jak stwierdził, na przechowanie do swojego pokoju. Po smalcu pozostało tylko wspomnienie. Nauka nie poszła jednak w las, bo po następnych wizytach w domu pieczołowicie ukrywałem przywiezione mamine wspaniałości.

Wszystkich reksów generalnie traktowano jak podludzi, ale były pewne różnice. Część chłopców z mojego rocznika miała kolegów w starszych klasach, którzy roztaczali nad nimi parasol ochrony i pozwalali prześladować młodych tylko w ograniczonym zakresie. Nie mogłem liczyć na takie wsparcie, gdyż nikogo starszego nie znałem. Było kilku uczniów z Białogardu, ale kończyli inne szkoły, a ponadto dojeżdżali pociągiem i nie mogłem na nich liczyć. Znałem „Magika”, który w TRM-ie miał przydomek „Fredek”, ale honor nie pozwalał mi skarżyć się nauczycielowi. Odmiana mojego psiego losu nastąpiła dość niespodziewanie już po około dwóch miesiącach. Do mojego pokoju wszedł Wereta w otoczeniu kilku chłopaków z drugich klas. Zapytał, czy rzeczywiście uprawiałem zapasy i jakie mam osiągnięcia. Przyznałem się, że byłem powołany do kadry Polski juniorów w stylu wolnym i że już od kilku miesięcy nie trenuję. Wereta zaczął bezceremonialnie obmacywać moje bicepsy. Oględziny wypadły pomyślnie, bo zapytał, czy zrobię 30 pompek. Pokiwałem głową potakując.

– A 50 pompek zrobisz?

Kiedy znów potwierdziłem, kazał mi zrobić 80 pompek. Nawet mi do głowy nie przyszło protestować, tylko natychmiast machałem zadane pompki. Kiedy Wereta i jego kolesie zobaczyli, że niespecjalnie się zasapałem, uśmiech rozjaśnił ich lica i zaczęli protekcjonalnie poklepywać mnie po plecach. Wyjaśnili, że w ich klasie jest Maciek, który strasznie zadziera nosa i mówi, że jest mistrzem Warszawy w zapasach. Chcieli więc, abym w ich imieniu złoił skórę warszawiakowi. Jak wygram, to będę miał fory, a jak przegram, to mam u nich przerąbane i będę najgorzej traktowanym reksem. Niewątpliwie chłopcy z drugiej klasy postawili sprawę jasno i uczciwie. Uznałem więc, że jest się o co bić.

Do zapowiedzianej walki doszło w kilka dni później na plaży w pobliżu amfiteatru. Zaprowadził mnie tam Wereta w otoczeniu swoich kumpli. Nie pozwolono, aby potyczkę obserwował któryś z reksów. Przybyli głównie chłopacy z drugiej klasy i trochę najstarszych z trzeciej. Już na miejscu zorientowałem się, że sympatie są podzielone mniej więcej po równo i znaczna część kibicuje Maćkowi. Wpadłem w lekką panikę, bo zdałem sobie sprawę, że wygrywając narażę się sporej grupie. Postanowiłem więc, że pójdę na przeczekanie. Maciek przed walką przyglądał mi się groźnie i starał sie różnymi sztuczkami mnie przestraszyć. Kiedy walka się rozpoczęła, rzucił się wściekle atakując moje nogi. Nawet bez przyjętej wcześniej taktyki, przez kilka minut broniłem się, odpierając bezustanne ataki. Maciek był bardzo silny i szybki oraz dysponował dobrą techniką. Później przyznał się, że trenował zapasy 7 lat, a więc 5 lat dłużej ode mnie. Po kilku minutach walka się wyrównała i w pewnej chwili mogłem go nawet położyć na łopatki. W porę jednak przypomniałem sobie wcześniejsze postanowienie. Walki nie obserwował żaden sędzia zapaśniczy i nikt nie potrafił liczyć punktów. Nie było położenia na łopatki, a więc walkę uznano za nierozstrzygniętą. Wereta i jego poplecznicy stwierdzili jednak, że warszawiak się skompromitował, gdyż nie potrafił pokonać zwykłego reksa. Ogłoszono moje zwycięstwo i od tej chwili nadal byłem reksem, ale na szczególnych zasadach. Udało mi się przeżyć ten pierwszy rok w miarę znośnie, a w drugiej klasie przyszły nowe reksy i wówczas to ja byłem ich panem.



[1] Skrót oznaczający Ochotniczy Hufiec Pracy, który w tym czasie mieścił się  w Kołobrzegu przy szkole budowlanej. OHP wtedy było przeznaczone dla chłopców, którzy często kończyli tam szkołę podstawową, uzyskiwali uprawniania robotnika kwalifikowanego i przechodzili szkolenie wojskowe, nosząc mundury i furażerki w szaro-stalowym kolorze.

Napisane przez:

Zostaw komentarz

Musisz być zalogowany aby komentować.