07. Szacunek dla ojczyzny wolnej, niezakłamanej, demokratycznej.

W poprzednich artykułach przedstawiłem dokumenty zgromadzone w archiwach IPN, a dotyczących Kołobrzegu lat osiemdziesiątych. W materiałach archiwalnych bardzo często przewijało się nazwisko Janusza Grudnika, który był jednym z czołowych działaczy „Solidarności” w Kołobrzegu i był poddawany przez SB różnym szykanom. Dziś Pan Janusz Grudnik może ustosunkować się do dokumentów publikowanych w poprzednich odcinkach.

– Edward Stępień: Z artykułu „Jak rodziła się Solidarność w Kołobrzegu” wynika, że miał Pan istotny udział w tych wydarzeniach. Jak kształtowały się Pana przekonania.

– Janusz Grudnik: Urodziłem się w Krakowie i swoje młodzieńcze lata spędziłem właśnie w tym mieście. Krakowskie społeczeństwo miało mocne oparcie w Kościele, rodzinie i tradycji. Właśnie z tego miasta wyniosłem szacunek dla ojczyzny, ale dla ojczyzny wolnej, niezakłamanej, demokratycznej.  W Krakowie byłem świadkiem demonstracji siły ówczesnej władzy, podczas której spacyfikowano mieszkańców tego miasta. Te wydarzenia wywoływały we mnie bunt. Kiedy więc przyszedł rok 1981 i strajk Stoczni Gdańskiej, zaczęliśmy w Kołobrzegu spotykać się w grupach, w celu omawiania sytuacji politycznej w Polsce. Nie można było jednak powiedzieć, że były to grupy konspiracyjne. Niemniej był to zalążek, na którym można było budować ruch „Solidarności” w Kołobrzegu.

– Jaką drogą docierały do Kołobrzegu wiadomości o wydarzeniach w Gdańsku, Szczecinie oraz na Śląsku?

– Jeden z pracowników przystosował radio do nasłuchu rozmów telefonicznych. Był to wówczas niesamowity wynalazek. W czasie rozmów, które prowadził komitet strajkowy Stoczni Gdańskiej z władzami, transmitowaliśmy je w lokalnym radiu. Na terenie Trójmiasta było to transmitowane bezpośrednio w audycji, natomiast my łączyliśmy się telefonicznie z firmą zaprzyjaźnioną w Gdańsku i dzięki temu wiedzieliśmy, jak przebiegają negocjacje.

– Co o wydarzeniach z Gdańska sądzili ludzie z Pana najbliższego otoczenia?

– Pamiętam, jak w lipcu w „Elwie” mieliśmy małe zamieszanie. W naszym bufecie brak było cukru. Zaopatrzono nas jedynie w cukier komercyjny, którego cena była kilkakrotnie wyższa. Wywołało to wzburzenie kobiet, które wówczas stanowiły około 80% załogi. Nie będę w ogóle wspominał już o kawie, którą piło się raz na tydzień. Nastroje towarzyszące pracownikom w Elwie były więc takie same jak w całym kraju.

Niekiedy można usłyszeć, iż za rządów Gierka wszystko było i tak naprawdę do końca nie wiadomo, z jakiego powodu „Solidarność” wznieciła ogólnonarodowy protest. Jak przed nastaniem „Solidarności” wyglądało życie codzienne?

– W Elwie raz na miesiąc załoga dostawała poprzez sklepik zaopatrzenie. Wszyscy pracownicy brali udział w losowaniu. I tak na przykład na 400 osób przyszło 20 paczek kawy, 15 paczek rajstop, 1 dywan, trochę artykułów spożywczych. Dział socjalny robił losy i każdy liczył na swoje szczęście.

– Jakie były organizacyjne początki „Solidarności” w Kołobrzegu? Jacy działacze szczególnie wyróżniali się swoją aktywnością?

– Już w pierwszych tygodniach września 1980 roku, tuż po podpisaniu porozumień gdańskich i szczecińskich, powstała pierwsza Komisja Zakładowa w Barce. Po 10 września te Komisje, choć jeszcze nie w sposób formalny, funkcjonowały w Elwie, Kombinacie Budowlanym, na terenie Uzdrowisk, w „Melioracji”, w STW, PŻB, w Barce. Od tego momentu zaczęły się ruchy scalające. Mieliśmy dwa – trzy spotkania w STW oraz w PŻB, gdzie dyskutowaliśmy, czy tworzymy MKZ. Poszczególne zakłady pracy miały swoich delegatów. Ja byłem delegowany z Elwy. Pamiętam ostateczne i zdecydowane spotkanie w PŻB. Wśród nas były osoby, które bardzo mocno sprzeciwiały się pomysłowi powstania MKZ. Jedną z nich był Jerzy Sierocki, będący wówczas pracownikiem PŻB. Po ostrej wymianie zdań w sposób demokratyczny przegłosowaliśmy jednak, że spotykamy się za tydzień powołując MKZ. Wśród wyróżniających się działaczy można wymienić Wiktora Szostało, Piotra Pawłowskiego, Ludwika Wróblewskiego z STW, Tadeusza Zielińskiego, Ewę Bryl, Panią Kminikowska z ZOZ-u, Panów Chorąży i Słomian z Uzdrowisk. O tych osobach było głośno w Kołobrzegu. Frekwencja na spotkaniach była niesamowita. Wszyscy wówczas czuliśmy, że ma to sens, że stanowimy siłę, z którą się liczono. Wymieniłem tylko kilka nazwisk, ale było nas zdecydowanie więcej i wszyscy doskonale wypełniali swoje związkowe obowiązki.

– Jak rozwijał się ruch związkowy po zarejestrowaniu NSZZ „Solidarność”? Czy były jakieś protesty w Kołobrzegu wynikające z problemów z rejestracją „Solidarności”?

– Tak, były protesty. W Elwie i innych zakładach mieliśmy jednogodzinny strajk ostrzegawczy. Protesty odbywały się również w szkołach.

– A czy w później w Kołobrzegu były akcje strajkowe?

– Były kolejne akcje strajkowe. Pierwsza część dotyczyła potrzeb socjalnych, druga postulatów politycznych np. zapisu o ograniczeniu cenzury, dostępu do środków masowego przekazu i związane z tzw. „kryzysem bydgoskim”. Pojawił się problem wszystkich wolnych sobót. Spowodowało to kolejne strajki. Przy czym w Kołobrzegu określiliśmy je jako strajk kroczący – czyli sukcesywnie się rozwijający.

– Wiem, że uczestniczył Pan w redagowaniu gazety „Goniec Kołobrzeski”.

– Zdawaliśmy sobie sprawę, że musimy dać jakąś lokalną informację. Funkcją redaktora obdarzyliśmy Janusza Wołyńskiego, który sam wymyślił nazwę gazety. Na początku było to wydanie powielaczowe. Zostało ono jednak zakwestionowane przez cenzurę. Aby obejść te przepisy wydawaliśmy komunikaty NSZZ „Solidarność” z dopiskiem „biuletyn do użytku wewnętrznego”, czyli ograniczaliśmy cechy typowe dla gazety. Ukazywały się one mocno nieregularnie. W tej gazecie staraliśmy się opisywać nasze lokalne problemy.

– Z materiałów SB wynika, że bardzo aktywnie działał Pan na polu stworzenia „Solidarności” Rolników Indywidualnych. Na czym polegała ta działalność?

– Miała ona dwa wymiary. Jeden dotyczył chęci rozszerzenia „Solidarności”. Drugi natomiast dotyczył niełatwego życia rolników na ziemiach odzyskanych. Węgiel, materiały budowlane, maszyny rolnicze – wszystko to było na przydziały. Chcieliśmy więc pomóc temu środowisku, które było zupełnie rozbite. Nasza pomoc polegała na tym, że organizowaliśmy Koła „Solidarności” Rolników Indywidualnych.

– A czy przypomina Pan sobie ludzi, którzy działali wtedy na wsi?

– W każdej Gminie w naszym powiecie były osoby, które uchodziły za miejscowych liderów. Poza tym każdy większy zakład pracy w Kołobrzegu wziął pod opiekę jakąś gminę. Pracownicy jechali do konkretnych rolników i pomagali w wykopkach, bądź naprawiali sprzęty rolnicze, a w zamian za to mieli dostęp do ziemiopłodów. Tego typu akcje działy się w całym powiecie. Z ramienia MKZ koordynowałem załogi, natomiast ówczesny Urząd Miasta zabezpieczał nasz transport. Ze znanych rolników, z którymi współpracowaliśmy mogę wymienić Czesława Andziaka, natomiast z Ustronia Morskiego pamiętam Zbyszka Obrockiego.

– Wiem, że uczestniczył Pan w Komitecie Obrony Więzionych Za Przekonania. Kiedy powstała ta organizacja i na czym polegała jej działalność?

– Powstała ona w momencie aresztowania praktycznie całego KPN-u w trakcie legalnego działania związku na czele z Szeremietiewem oraz Moczulskim. Władza wtedy intensywnie pacyfikowała ośrodki polityczne. Wówczas pojawiła się inicjatywa powołania takich właśnie komitetów. Żądaliśmy uwolnienia ich przez zbieranie podpisów, pisanie petycji, czy też przez rozklejanie plakatów. Nasza działalność polegała głównie na demonstrowaniu swojej dezaprobaty.

– Jak układała się współpraca MKZ z Urzędem Miasta i innymi urzędami administracyjnymi?

– W 1981 roku postanowiliśmy w Kołobrzegu zorganizować obchody Święta 3 Maja. Był plakat ze świąt majowych, na którym wypisane były wszystkie imprezy, łącznie z mszą świętą 3 maja w Katedrze Kołobrzeskiej, na której po raz pierwszy po wojnie była obecna Kompania Honorowa Wojska Polskiego. Na końcu byli wymienieni organizatorzy. Widniał podpis: Komitet Miejski PZPR i MZK NSZZ „Solidarność”. Nie było ponoć drugiego takiego plakatu w Polsce, na którym Komitet Miejski PZPR był podpisany pod uroczystą mszą świętą. Ówczesny naczelnik Urzędu Miasta Pan Jerzy Roszkiewicz oraz Pan Jan Hofman, byli do nas nastawieni przyjaźnie. Udało nam się na przykład porozumieć w sprawie naprawy budynków przedszkola na ulicy Kościuszki, czy też przedszkola na ulicy Borzymowskiego. Podobnie było w przypadku milicjantów. To byli normalni ludzie, którzy wykonywali swoje obowiązki, ale sercem i duszą byli po naszej stronie. Czuło się w ich wypowiedziach nienawiść do SB.

– Podczas stanu wojennego został Pan internowany i osadzony w Wierzchowie i wyszedł z internowania 5 stycznia. Jaki był stosunek władz więziennych do internowanych?

– Oczywiście czuliśmy atmosferę wrogości czy wręcz nienawiści. Ta sprawa, którą zajmuje się teraz IPN, miała miejsce w połowie lutego 1982 r. Zostały założone podsłuchy w celach. Koledzy zorientowali się i zaczęli je odnajdywać. To spowodowało bunt i co za tym idzie ciężkie pobicia. Mnie już tam nie było. Wróciłem do pracy. Byłem witany przez załogę serdecznie, ponieważ strajk z 14 grudnia 1981 w Elwie był związany z moją osobą. Był nawet wywieszony transparent, na którym załoga napisała żądanie uwolnienia mnie z internowania. Dla niektórych szokiem było, że tak szybko wróciłem z internowania. Po moim powrocie miałem szereg wezwań na SB. Któregoś dnia dyrektor Roman Dębiec zadzwonił do mnie, że muszę się stawić na SB. Ponieważ tego nie zrobiłem podjechali po mnie do mojego zakładu pracy. Szymanek z SB nie krył radości z mojego zatrzymania.

– Chciałem Pana spytać o wydarzenie, które było bulwersujące dla opozycji kołobrzeskiej. W sierpniu 1982 roku został Pan zatrzymany i podobno złożył Pan formalną zgodę na współpracę z SB.

– To było mniej więcej tydzień po wpadce Piotra Pawłowskiego. Był taki okres, że co najmniej raz na miesiąc było jakieś przeszukanie. Kiedyś przyszli do mnie z samego rana, ciągali mnie z jednej komendy na drugą. Byłem przesłuchiwany na różne okoliczności. Wtedy na propozycje współpracy odpowiedziałem pozytywnie. Nie wiem, co było inspiracją – może próba rozszyfrowania, jak to się odbywa od wewnątrz. Podpisałem tę współpracę przyjmując pseudonim „Andrzej”. Powróciłem z aresztu z Józefem Paciorkowskim, który wówczas też był zatrzymany do Kołobrzegu i udałem się od razu do Teresy Witkowkiej. Powiedziałem jej, że podpisałem deklarację współpracy. Drugą osobą, której od razu o tym powiedziałem był Janusz Wołyński, a później Henryk Bieńkowski. Po niedługim czasie dostałem telefon od funkcjonariusza, który umówił się ze mną na spotkanie w mieszkaniu SB, niejakiego Wysockiego. Powiedział, że interesują go sprawy gospodarcze. Dawał mi do zrozumienia, że nie jest to współpraca, która zahacza o moje polityczne kontakty, tylko jest to działalność uczciwego Polaka, który pilnuje swojego zakładu pracy przed jakimiś złoczyńcami. Zobaczyłem więc, jak to się odbywa. Byłem ciekawy, jak to będzie wyglądać dalej. Na następnym spotkaniu w tym samym lokalu, pytania dotyczyły już środowiska, w jakim się obracałem. Ponieważ nie były to pytania, na które się umawialiśmy, od razu odmówiłem odpowiedzi. Były oczywiście następne telefony, ale za każdym razem odmawiałem dalszych spotkań. Ponieważ funkcjonariusz SB nie dawał mi spokoju, poszliśmy z żoną do ówczesnego Prokuratora Rejonowego Stefana Gnata. Wizyta ta odbyła nie później niż dwa tygodnie od podpisania zobowiązania. Powiedziałem w obecności prokuratora, że SB mnie napastuje. Po tej wizycie u Pana Prokuratora miałem święty spokój. Koledzy powiedzieli mi, że przez pewien czas nie będę zaangażowany w sprawy związkowe, ale nie z braku zaufania, tylko z powodu ewentualnych „ogonów”. W tym roku IPN uznał mnie za osobę pokrzywdzoną i zaproponował umieszczenie moich danych w katalogu osób represjonowanych.

– Jesienią 1982 roku trafił Pan do wojska. Czy to było normalne powołanie na szkolenie wojskowe?
– Miałem kategorię D i w październiku 1982 roku zostałem wezwany na komisję lekarską. Bez żadnych badań dostałem kategorię A. Po trzech dniach dostałem wezwanie na odbycie ćwiczeń wojskowych w Czerwonym Borze, koło Łomży. Na drugi dzień przyszło dwóch wojskowych do nas do pracy i Henrykowi Bieńkowskiemu również wręczyli podobny bilet do Chełma nad Wisłą. Przez 90 dni mieszkaliśmy w specjalnych barakach. Jeden taki barak składał się z trzech wagonów towarowych i mieszkało około 40 osób. Była to zemsta SB za moją działalność.

– Wiem, że Pana żona uległa wypadkowi drogowemu.

– Kiedy na rowerach przejeżdżaliśmy koło L.O. przy ulicy Łopuskiego żona została potrącona przez samochód. Kierowca chciał uciec, ale przechodnie go zatrzymali. Nadjechała milicja. Powiedzieliśmy, że ten kierowca jest pijany i jest żołnierzem zawodowym. Czekaliśmy na WSW. Milicjanci od razu mi powiedzieli, że WSW sprawę tę będzie chciała „ukręcić”, mimo iż kierowca jest ewidentnie pijany. Poszliśmy do WSW i powiedziano nam, że żadnego protokołu z zajścia nie będzie i kazali opuścić budynek. Oświadczyłem, że bez protokołu nigdzie nie pójdę. Wtedy rzuciło się na mnie dwóch funkcjonariuszy i próbowano mnie wywlec. Żona, która stanęła w mojej obronie została pobita. Dwa dni po tym wydarzeniu żona źle się poczuła. Po badaniach okazało się, że jest w ciąży. Niestety niebawem poroniła. Wiązaliśmy wypadek i pobicie z poronieniem. Jednak skończyło się więc tak, że żona została oskarżona o czynną napaść na funkcjonariuszy będących na służbie. Odbyła się sprawa karna. Prokurator żądał kilku lat więzienia. Bronił nas mecenas Wiesław Uptas, a sędzią była Pani Kowalkiewicz. Skończyło się warunkowym umorzeniem postępowania karnego, co oznaczało, że żona jest winna. Sprawca nie poniósł żadnych konsekwencji. Nie odbyło się żadne postępowanie przeciwko niemu.

– Na koniec chciałem Pana spytać o Panią Szarawarską.

– Pewnego dnia dowiedzieliśmy się, że jakaś kobieta została zatrzymana i w trybie przyspieszonym skazana na 3 lata pozbawienia wolności za kolportowanie ulotek. Szybko ustaliliśmy zarówno nazwisko jak i adres tej Pani. Ze Sławkiem Słomianem udaliśmy się pod wskazany adres i dowiedzieliśmy się szczegółów. Chcąc pomóc tej rodzinie zrobiliśmy remont jej mieszkania. W tym czasie Pani Szarawarska siedziała w ciężkim więzieniu w Fordonie, koło Bydgoszczy. W Fordonie trafiłem do księdza, który jako kapelan obsługiwał kobiece więzienie i właśnie przez tego kapelana udało mi się przekazywać Pani Irenie witaminy. Potem Pani Szarawarska została przeniesiona do Krzywańca. Opowiadała nam, w jakich nieludzkich warunkach była do tego więzienia transportowana. Każda z więźniarek na podróż dostała do jedzenia po surowym jajku, a wodę dotaczano tylko i wyłącznie w przypadku ciężkich omdleń, a było wtedy upalne lato. Po śmierci męża Pani Szarawarska została bez środków do życia i wyjechała na zachód. Później często przyjeżdżała już do wolnej Polski. Dla mnie Pani Szarawarska jest jedyną znaną mi osobą w Kołobrzegu, która w wyniku działań politycznych została zmuszona do emigracji.

– Dziękuję bardzo za rozmowę.

Z Januszem Grudnikiem rozmawiał Adwokat Edward Stępień.

Napisane przez:

Komentowanie zakończone.